03.02.2017 (piątek)
Wstałam dość wcześnie i poszłam na taras poczytać wiadomości. Panowie przygotowywali już śniadanie, więc poprosiłam o kawę. Kiedy Młodzież dotarła, zjedliśmy posiłek, a po krótkim odpoczynku wyruszyliśmy do Galle.
Autobus znowu zatrzymywaliśmy, machając rękami jak szaleni. Mateusz wykłócał się (ale bez złości) z młodym, wygadanym kontrolerem o cenę biletu - negocjacje zaczęły się od 300 LKR, skończyły na 144 LKR, czyli cenie właściwej. Coś takiego, jak kasa fiskalna, na Sri Lance - przynajmniej w autobusach - nie ma zastosowania, wydrukowany droższy bilet pan po prostu wyrzucił. Kierowca, również młody, jechał jak szalony... Razem z kontrolerem stanowili doborowy duet...
W Galle, już na dworcu autobusowym, zaczepił nas mężczyzna, który koniecznie chciał nas wozić swoim tuk-tukiem, twierdząc, że fort jest czynny dopiero od południa. Zrezygnowaliśmy z jego usług i sami skierowaliśmy się w stronę fortu. Oczywiście bez problemu można było wejść na jego teren. Ciekawe, jaką wycieczkę pan dla nas planował...
Było strasznie gorąco. Zatrzymaliśmy się po drodze przy kramiku z wyciskanymi sokami. Poprosiliśmy o wyciśnięcie limonek i zalaliśmy sok własną wodą z butelki, czym wzbudziliśmy co najmniej zdziwienie, ale nie chcieliśmy ryzykować wypicia wody z niewiadomego źródła.
Przeszliśmy uliczkami, zaglądając do sklepów. Ceny okazały się sporo wyższe nawet od tych w Hikkaduwa. Po wejściu na mury fortu najpierw skierowaliśmy się w stronę latarni morskiej, mijając "zaklinacza" kobry, choć ta - zapewne z powodu upału - była co nieco leniwa. Pooglądaliśmy, zrobiliśmy oczywiście mnóstwo fotek, odpoczęliśmy chwilę przy brzegu zatoki i ruszyliśmy spacerkiem murami. W południe zeszliśmy na uliczki, by coś zjeść i tu spotkał nas srogi zawód. Okazało się, że z powodu upału trwa sjesta i większość knajpek jest zamknięta. Znaleźliśmy jednak jakąś czynną kawiarenkę, gdzie napiliśmy się soków i mrożonej herbaty. Nie zjedliśmy wprawdzie obiadu, ale w takim upale nikt nie był specjalnie głodny.
Po odpoczynku poszliśmy znowu na spacer murami fortu, już w stronę dworca autobusowego. Tam kupiliśmy w sklepiku jakieś pierożki i ciastka. Chwilę trwało, nim znaleźliśmy autobus, jadący w interesującym nas kierunku. Dworzec w ogóle okazał się "barwnym" miejscem - kierowcy poszczególnych pojazdów wrzeszczeli jak opętani, nawołując pasażerów i zaganiając ich do autobusów.