07.02.2017 (wtorek)
Wstaliśmy po 4-tej. Sparzyłam sobie kawę, a Młodzieży herbatę. Pan Pomarańczowy przyniósł prowiant na drogę - bułeczki z rybną pastą, gotowane jajka, banany i wodę. O 5-tej stanęliśmy przed hotelem, czekając na samochód, który pojechał kilkanaście minut później. Większość drogi przespaliśmy.
Około 8.30 dojechaliśmy do miasteczka Udawalawe, gdzie przesiedliśmy się do auta terenowego i wyruszyliśmy do Parku Narodowego Udawalawe.
Najpierw podjechaliśmy do budynku, gdzie nasz młody, sympatyczny kierowca wykupił bilety wstępu. Dopiero wówczas uspokoiłam się, że nie zostaliśmy naciągnięci i rzeczywiście kwota, uzgodniona w biurze podróży, obejmowała zarówno przejazd, jak i wstęp na teren parku.
Kierowca zatrzymywał się w miejscach, gdzie widać było jakieś zwierzęta, trochę objaśniał, co widzimy. Na samym początku powiedział, że trzeba mieć wielkie szczęście, by spotkać dzikie koty, ale i tak mieliśmy okazję obserwować całkiem sporo różnych zwierząt: słonie, bawoły, krokodyle, warana, małpy, jelenia i szakala, pawie oraz wiele gatunków ptaków, m.in. małe, niebieskie zimorodki, będące symbolem indyjskiego piwa Kingfisher. Na koniec pan stwierdził, że udało nam się zobaczyć większość zwierząt, żyjących w parku.
Dla mnie najwspanialsze były słonie - ogromne, powolne, niezwykle majestatyczne. W pewnym momencie obserwowaliśmy słonicę z młodym słoniątkiem, tarasujących drogę. Kierowcy grzecznie czekali, aż zwierzęta odejdą. Słonica, jakby wiedząc, że nikt nie ośmieli się jej poganiać, spokojnie zajmowała się swoim "dzieckiem". Miałam wrażenie, że z lekkim lekceważeniem spogląda na auta, że jej mina mówi: "No dobrze, przepuścimy was, ale wiedzcie, że to ja tu rządzę".
Po parku jeździło sporo innych aut, w których siedzieli turyści. Zdarzało się, że na niektórych "przystankach" znajdowało się kilka samochodów jednocześnie. Aż dziw bierze, że zwierzęta w ogóle nie sprawiały wrażenia przestraszonych, ale zapewne były po prostu przyzwyczajone do widoku pojazdów i ludzi. Regulamin zabraniał nam wysiadania, podziwialiśmy naturę z samochodu, na szczęście "odkrytego". Nie odczuwaliśmy w ogóle upływającego czasu, ani też najmniejszego znudzenia. Moglibyśmy gapić się tak dużo dłużej...
Obserwując widoki i zwierzęta, pstrykaliśmy mnóstwo fotek. W pewnym momencie doszłam do wniosku, że popełniłam niewybaczalny bład, nie zabierając swojego aparatu fotograficznego. Mam do niego dodatkowy obiektyw z dużym "zoomem", który idealnie nadałby się do wykonania zdjęć w tych warunkach. A nie zabrałam go dlatego, że w czasie wycieczki do Indii nasłuchałam się wielu krytycznych uwag na jego temat, a ponadto - przyznam bez bicia - spodobało mi się, że mogę robić zdjęcia telefonem, zajmującym niewiele miejsca - urządzeniem, które i tak mam przy sobie. Tym razem jednak aparat zdecydowanie lepiej spełniłby zadanie.
Zatrzymaliśmy się na postój pod wielkim drzewem, gdzie wysiedliśmy z auta rozprostować nogi. Stały tam już inne samochody i odpoczywali inni turyści. Pomiędzy nimi skakała mała małpka, która w ogóle nie bała się ludzi, a wręcz zaczepiała wszystkich. Patrycja od razu podeszła do niej i przykucnęła, a zwierzątko chętnie wskoczyło Jej na kolana. Jeden z kierowców dał małpce banana. Zjadła połowę i ponownie zwróciła uwagę na Patrycję, trzymającą w ręku reklamówkę. Próbowała dobrać się do torby, ale Patrycja jej nie pozwoliła. Małpka na chwilę przybiegła do mnie, ale zaraz wróciła do intrygującej ją reklamówki i tym razem udało jej się wyrwać ze środka paczkę... chusteczek higienicznych. Rozerwała folię, myśląc zapewne, że to jakiś przysmak i wyraźnie była rozczarowana, kiedy nie dało się ich zjeść. Odrzuciła pozostałości chusteczek (pozbierałyśmy z Patrycją śmieci), zainteresowała się niedopałkiem, który też nie przypadł jej do gustu, po raz kolejny próbowała dorwać się do zawartości reklamówki, a kiedy jej się nie udało - wskoczyła Szymonowi na plecy. Całe zajście wszystkich rozbawiło. Małpka była rozkoszna...
W południe wróciliśmy do miasteczka, do "naszego" samochodu. Przy pożegnaniu kierowca z parku wprost zażądał napiwku. Dałam...
W drodze powrotnej z Udawalawe widzieliśmy z daleka rybaków, zwanych stilt fisher, siedzących na palach, wbitych w dno oceanu kilka metrów od brzegu. Rybacy łowią ryby, ale też zarabiają, pozując turystom, jednak my nie zatrzymywaliśmy się.
Kierowca zapytał, czy chcemy zjeść obiad, a kiedy odmówiliśmy - zatrzymał się przy jakimś barze i spokojnie poszedł na posiłek. Czekaliśmy na niego z głupawymi minami, nie wiedząc, czy śmiać się, czy złościć. Prawdopodobnie pan liczył na to, że kupimy jedzenie dla siebie i dla niego. Niestety, przeliczył się...