05.02.2017 (niedziela)
Pospaliśmy trochę dłużej i na śniadanie dotarliśmy dopiero przed 9-tą.
Po posiłku i krótkim odpoczynku poszliśmy na miejscowy targ - Sunday Market. Najpierw weszliśmy do Fruit Market - niewielkiej hali, gdzie sprzedawano świeże owoce i warzywa, ale też owoce morza, więc smrodek był słuszny... Szymon chciał koniecznie kupić owoce jackfruit. Wymyślił sobie, że zabierze je do Polski. Zapomniał tylko, że owoców nie wolno przewozić, co uświadomiliśmy Mu, kiedy już kupił dwa niewielkie jackfruit od kobiety na ulicy.
Później skierowaliśmy się na właściwy targ niedzielny, odbywający się na powietrzu, ale tłok był tam tak wielki, że odechciało nam się wchodzić między stoiska, choć Patrycja ochotę miała wielką...
W pobliżu był dworzec kolejowy, więc udaliśmy się również tam, by zorientować się w kwestii połączenia do Colombo. Planowaliśmy pojechać pociągiem na lotnisko w dniu odjazdu.
Stamtąd tuk-tukiem pojechaliśmy do Telwatta, by obejrzeć pomnik Buddy, mierzący 15m - tyle, ile wysokości miała fala tsunami, która zalała miejscowość w 2004r. Chłopacy podeszli pod sam posąg, a Patrycja i ja poczekałyśmy w pobliżu w cieniu pod drzewkiem, ponieważ widniała tam informacja, by zdjąć obuwie i osłonić gołe ramiona. Klapki wprawdzie mogłyśmy zdjąć, ale nie miałyśmy przy sobie żadnego szala, a uznałyśmy, że należy uszanować miejsce kultu.
W drodze powrotnej zatrzymaliśmy się w wiosce Seenigama przy świątyni bóstwa Devol.
W świątyni trwały akurat obrzędy, stała spora kolejka ludzi z darami, więc nie wchodziliśmy do środka. Poszliśmy za świątynię, na nabrzeże, skąd można było popłynąć łodzią na wysepkę, na której znajduje się kolejna świątynia - Seenigama Muhudu Viharaya, ale my tylko zrobiliśmy zdjęcia.
Tym samym tuk-tukiem wróciliśmy do Hikkaduwa do hotelu, gdzie przy drzwiach stał Pan Ręcznikowy. Szymon pochwalił się zakupionymi owocami, a On ze śmiechem oznajmił, że nie nadają się one do zjedzenia, jedynie można wykorzystać pestki do potrawy curry. Powiedział, że aby zjeść jackfruit jako owoc, trzeba kupić duże, żółte okazy, w których pestki są "obrośnięte" miąższem. W związku z powyższym Szymon podarował Panu swój zakup, a ten w rewanżu przyniósł z kuchni ćwiartkę dojrzałego owocu, pokroił i poczęstował nas. Jackfruit miał ciekawy smak - słodki, lekko cierpki, nieco gumowatą konsystencję, ale był bardzo smaczny.

Ponieważ było tuż po 12-tej, postanowiliśmy przeczekać południowy żar w hotelu. Patrycja i Szymon ucięli sobie drzemkę w pokoju, a Mateusz i ja planowaliśmy kolejną eskapadę.
W pewnym momencie poczułam znowu lekką "rewolucję" w brzuchu, więc nie czekając na nic zaaplikowałam sobie tabletkę. Później to samo spotkało Patrycję. Zasadniczo ustrzegliśmy się przez cały pobyt większych problemów żołądkowych, ale też byliśmy ostrożni w kwestii wody i posiłków oraz "odkażaliśmy się" alkoholem.
Po 14-tej poszliśmy na plażę, gdzie po kąpieli zjedliśmy obiad w restauracji "Blue Note" - Patrycja spaghetti, Mateusz ryż z krewetkami, Szymon zupę warzywną, a ja zafundowałam sobie grillowanego rekina z frytkami. Mięso było lekko tłustawe, ale świetnie przyrządzone i bardzo smaczne. Oczywiście Patrycja i Mateusz też posmakowali.
Przed wyjazdem Patrycja kupiła okazyjnie mini - kamerkę, którą można było filmować i pstrykać fotki, również pod wodą. Rzecz okazała się świetną zabawką, Młodzi nakręcili nią sporo filmików. Wszyscy zapomnieliśmy jednak, że w tym urządzeniu godzina nie przestawi się samoczynnie... Na zarejestrowanym materiale wyświetla się czas "polski", trzeba więc doliczyć 4,5 godziny.
Po trzech godzinach wróciliśmy do hotelu na prysznic. Ciśnienie wody w łazience poprawiło się nieco, ale i tak nie było najlepsze i takie już pozostało do końca. Musiałam nieźle kombinować, żeby umyć włosy, które poprzedniego dnia nawet ładnie się ułożyły nie umyte, zasolone...
Spotkaliśmy Pana Pomarańczowego, który wrócił do pracy i miło się z nami przywitał.
Po zmroku poszliśmy na spacer, a przy okazji przeszliśmy się po biurach podróży, oferujących tzw. "safari" w Parku Narodowym Udawalawe. Zaczęliśmy od biura, położonego dokładnie naprzeciw hotelu i tam też skończyliśmy, wykupując wycieczkę na "pojutrze".
Zjedliśmy jeszcze niewielką kolację w "No. 1 Roti Restaurant" i wróciliśmy do hotelu. Do 22-giej posiedzieliśmy przy basenie, a już w łóżku poczytałam wiadomości.