Małgorzata Kowalewska
  alhenag63@gmail.com
banner
  • 27.01-12.02.2017

10.02.2017 (piątek)

Mateusz obudził nas przed 9-tą i poszliśmy na śniadanie. Okazało się, że ponieważ dotarliśmy na taras spóźnieni - "nasz" stolik, przy którym siadaliśmy od początku, był zajęty, ale na szczęście pani kończyła posiłek i akurat go zwalniała. Jakoś dziwnie było usiąść gdzie indziej, bo przyzwyczailiśmy się do miejsca, a Pan Pitbull po kilku pierwszych dniach o nic już nie pytał, tylko przynosił trzy szklanki soku, kawę i... popielniczkę :) Tego dnia miał chyba dzień wolny, bo nie było Go widać, obsłużył nas Pan Śpiący.

Około 11-tej poszliśmy na plażę, wcześniej, by efektywnie wykorzystać kończący się czas na wyspie. Nie musiałam już smarować się kremem z filtrem, bo moja skóra była ładnie "przybrązowiona". Tak naprawdę od tego dopiero momentu mogłabym bez obaw opalać się prawie bez ograniczeń.

Znowu poczułam lekkie bulgotanie w brzuchu i po raz trzeci zaaplikowałam sobie tabletkę. Przypuszczałam, że "rewolucję" najpewniej wywołały zjedzone poprzedniego dnia kalmary. Chyba owoce morza nie służą mojemu żołądkowi...

Kąpaliśmy się wiele razy. Tego dnia odbyła się też kolejna "sesja zdjęciowa". Śmiałam się, że powinni przybrać pozy, jak dziewczyny, które obserwowaliśmy dzień wcześniej. Wzajemnie robiły sobie fotki, wyginając się przy tym niemiłosiernie, czym wywołały rozbawienie wielu osób.

Na plaży zjedliśmy frytki i napiliśmy się soków, a pod wieczór wybraliśmy się kolejny raz do "hamburgerowni". Posmakowaliśmy tam chyba wszystkich rodzajów oferowanych burgerów. Zostały do spróbowania tylko mushroom burgers, w których zamiast bułki podawano jakieś grzyby, ale wcześniej nie były dostępne, a w ostatnim dniu nie chcieliśmy ryzykować perturbacji żołądkowych.

Po posiłku pospacerowaliśmy, kupiliśmy ostatnie suweniry. Spotkało nas niemiłe zaskoczenie, bo chcieliśmy na sam koniec kupić kilka butelek arraku, a tymczasem był właśnie okres pełni księżyca, podczas którego na Sri Lance obowiązuje prohibicja. W Poya - dzień pełni, narodził się Budda, więc by uczcić jego pamięć, nie sprzedaje się ani nie pije wtedy alkoholu. Na szczęście dowiedzieliśmy się, że następnego dnia (niedziela) sklep monopolowy będzie czynny od rana.

W hotelu usiedliśmy na tarasie, a po 20-tej Szymon rzucił hasło do ostatniego spaceru. Chodząc trafiliśmy do knajpki "Happy Waves", gdzie napiliśmy się soków, a Patrycja z Mateuszem zjedli naleśnika z bananami i lodami.

Wróciliśmy do pokoju około 22-giej. Patrycja jeszcze zabrała się za pakowanie. Szymon i ja oglądaliśmy jakiś film, ale szybko zmorzył nas sen.

Przy okazji... à propos filmu. W Indiach tylko w jednym hotelu nie uświadczyliśmy telewizora. Tu nie widzieliśmy go przez cały pobyt, chyba w ogóle nie było w pokojach telewizorów. Zupełnie nam to nie przeszkadzało. Można? Można...