02.02.2017 (czwartek)
Wstałam o 7.30, obudziłam wszystkich, a po śniadaniu wybraliśmy się na pierwszą, zaplanowaną wycieczkę. Ubrałam skarpetki i choć było mi w nich strasznie ciepło, to przynajmniej oszczędziłam stopy przed otarciami i w ogóle łatwiej mi było chodzić, mając pęcherz i poparzone słońcem podbicie.
Poszliśmy na przystanek autobusowy.
Komunikacja autobusowa na Sri Lance jest bardzo rozbudowana, o czym świadczy chociażby liczba pojazdów, które widzieliśmy. Autobusy są w różnych kolorach (czerwone, pomarańczowe, zielone). Zdołaliśmy ustalić, że czerwone są pospieszne, przy czym niekoniecznie oznacza to prędkość jazdy i zatrzymywanie się na kolejnych przystankach. Komfort bywa różny - zależy podobno od połączenia. Można trafić na klimatyzowany, nowoczesny autobus lub na stary i zniszczony. My akurat trafialiśmy na "średnie" - nieklimatyzowane, za to bardzo przewiewne, bardziej lub mniej zniszczone. Coś takiego, jak rozkład jazdy - przynajmniej w Hikkaduwa - nie istnieje. Należy stanąć na przystanku i... czekać. Autobusy zatrzymują się generalnie "na żądanie", czyli po prostu trzeba machać ręką, choć i to nie zawsze kończy się sukcesem, niektóre po prostu nie zatrzymują się, jeśli mają komplet pasażerów. Zauważyliśmy, że za "komplet" przyjmuje się liczbę osób siedzących, stanie w przejściu pomiędzy siedzeniami jest chyba niewskazane. Nie przeszkadza to jednak, że kierowca niekiedy jedynie zwalnia przy przystanku, a pasażerowie wyskakują.
Czekaliśmy. Minęło nas kilka autobusów, niektóre nie jechały tam, gdzie chcieliśmy, jeden nie zatrzymał się w ogóle. Kiedy w końcu nadjechał interesujący nas, musieliśmy go gonić i wskakiwać prawie "w biegu". Cena biletu była wręcz śmiesznie niska.
Dojechaliśmy do Balapitiya.
Skierowaliśmy się w stronę rzeki Maduganga, by znaleźć jakiegoś przewoźnika na river safari. Zaczepiało nas kilku osobników, z których wybraliśmy jednego, a on zaprowadził nas na przystań. Tam z szefem uzgodniliśmy cenę za rejs. Nie była zbyt niska, trochę utargowaliśmy, a "plusem" był fakt, że płynęliśmy sami, bez towarzystwa innych, nieznanych turystów. Motorowa łódź - wysłużona nieco - miała na szczęście podnoszony baldachim, bo niechybnie spieklibyśmy się na słońcu jak skwarki na patelni...
Nie wiem, dlaczego rejs nosi nazwę safari river, bo po pierwsze - zdecydowana jego część odbywa się po jeziorze, a nie po rzece, zaś po drugie - jakoś wyprawa zupełnie nie skojarzyła mi się z safari...