15.01-01.02.2016
- Nazwa: Republika Indii
- Stolica: New Delhi
- Język urzędowy: hindi oraz język angielski; dodatkowo 21 języków uznanych za oficjalne w poszczególnych stanach
- Hymn: Jana Gana Mana (pierwsza zwrotka, od 24 stycznia 1950r.)
Przed...
Zawsze marzyło mi się, żeby zobaczyć na własne oczy Taj Mahal w Indiach, więc wiosną 2015r. dojrzałam do decyzji, by to marzenie wreszcie zrealizować. Zaproponowałam wycieczkę moim Synom, by równocześnie uczcić Ich 30-te urodziny (podróż miała odbyć się mniej więcej "pomiędzy" datami Ich urodzin). Nie ukrywam, że chęć zabrania Ich ze sobą wiązała się też z przyziemną koniecznością posiadania osobistych tłumaczy i przewodników (nie znam języka angielskiego).
Początkowo chciałam jechać w sierpniu 2015r., kiedy jednak zaczęłam wczytywać się w informacje o Indiach i zorientowałam się, że indyjskie lato jest jednak trochę gorętsze od polskiego (nie najlepiej znoszę upały), postanowiłam, że pojedziemy w czasie polskich ferii zimowych, czyli w styczniu 2016r., kiedy pogoda w Indiach północnych odpowiada mniej więcej naszej wiośnie, a na południu jest tak, jak u nas latem. Po konsultacji z Chłopakami termin został zatwierdzony, powstał zarys planu podróży, a ostatecznie została ona "zaklepana", kiedy na początku lipca wykupiłam bilety lotnicze z Polski do Indii.
Od tego momentu zaczęło się szczegółowe planowanie trasy. To, w czym byliśmy zgodni od samego początku, to że nie interesują nas oferty biur podróży, a zwiedzamy "na własną rękę". Zaczęłam czytać o Indiach, zastanawiając się, ile jesteśmy w stanie "obskoczyć" w kilkanaście dni, nie forsując się jednocześnie zbyt mocno, bo wyjazd miał też być po prostu wypoczynkowy. Oczywiście korzystałam z internetowych podpowiedzi biur podróży i w końcu powstał plan trasy i miejsc do zwiedzenia. Już pod koniec lipca wykupiłam przeloty "wewnętrzne" w Indiach, bo kiedy przeczytałam, że niektóre odcinki podróży mogą trwać nawet do ponad dwudziestu godzin, doszłam do wniosku, że lepiej zapłacić więcej, ale nie tracić czasu na siedzenie w pociągu czy autobusie, że o wygodzie nie wspomnę.
Tak przy okazji - byłam już wtedy bardzo podekscytowana właśnie lotami, ponieważ nigdy wcześniej nie miałam okazji lecieć dużym samolotem pasażerskim, więc potraktowałam to jako jedną z atrakcji tej wycieczki.
W ciągu miesięcy poprzedzających wyjazd musieliśmy złożyć wnioski o wizę, odbyć szczepienia ochronne (które nie są wprawdzie obowiązkowe, ale zalecane), wykupić ubezpieczenia podróżne, zrobić niezbędne zakupy, np. plecaki dla mnie i Szymona, żeby nie "tarmosić się" z walizami, śpiwory, wyposażenie "apteczki", gniazdo przejściowe (w Indiach gniazdka elektryczne są inne niż w Polsce) itp.
W którymś momencie przyszło mi na myśl, że w tej podróży przydałby się stały dostęp do internetu i rozważałam zakup smartfona, ale ostatecznie zrezygnowałam z tego pomysłu. Może nie był to błąd (bo zapewne po powrocie smartfon zostałby rzucony w kąt, nie lubię tego typu urządzeń), ale faktycznie rzeczywistość pokazała, że nieograniczony dostęp do internetu byłby bardzo pomocny w kilku sytuacjach.
Przed złożeniem wniosku o wizę zarezerwowałam hotel w Delhi, bo wymogiem było podanie pierwszego adresu pobytu w Indiach. Pozostałe noclegi rezerwowałam na tydzień przed wyjazdem, co z perspektywy czasu uważam za błąd, ale o tym na zakończenie.
Próbowałam też zarezerwować bilety kolejowe, niestety rzecz mnie "przerosła" z powodu nieznajomości języka angielskiego, a moich Panów nie udało mi się do tego zaangażować, ciągle coś stało na przeszkodzie, tak więc wyjeżdżaliśmy trochę "w ciemno", jeśli chodzi o przemieszczanie się na terenie Indii.
W ostatnim tygodniu już tylko zbierałam wszystko, co potrzebne, na kanapie i zamartwiałam się, że na pewno zapomnę czegoś, co okaże się niezbędne. Mateusz kupił przewodnik Lonely Planet, który bardzo nam się przydał (niestety, angielskojęzyczny, więc nie za bardzo mogłam z niego korzystać).
I wreszcie nadszedł dzień wyjazdu...
Wyjazd
15.01.2016 (piątek)
Wstałam wcześnie rano, bo męczyła mnie już reisefieber. Przygotowałam śniadanie, obudziłam Chłopaków, spakowaliśmy ostatnie rzeczy i około godziny 10-tej wyruszyliśmy samochodem do Warszawy. Droga przebiegła spokojnie, ustaliliśmy z naszym kierowcą sposób komunikowania się, żeby nie wydać zbyt dużo pieniędzy na połączenia telefoniczne.
Około 13-tej wyskoczyliśmy z samochodu przy lotnisku. Dla mnie wszystko było nowe i ogromne. Odebraliśmy bilety, nadaliśmy bagaże, przeszliśmy kontrolę - wszystko bez problemu. Jeszcze ostatnia kawa w lotniskowej kawiarence (nie na darmo naczytałam się, że Lotnisko Chopina jest jednym z najdroższych na świecie, jeśli chodzi o posiłki) i weszliśmy na pokład samolotu. Siedzieliśmy obok siebie, miałam miejsce przy oknie, ale i tak niewiele było widać, bo pogoda była paskudna - deszcz ze śniegiem i mgła, ponadto podczas startu było już praktycznie ciemno. Start nie zrobił na mnie negatywnego wrażenia, czułam jedynie ni to ucisk, ni to drapanie, ni to swędzenie w uszach.
Podczas lotu dostaliśmy posiłek, całkiem niezły. Nasłuchałam się wcześniej o niesmacznym jedzeniu w samolotach, więc byłam pozytywnie zaskoczona (poza tym należę do osób, które rzadko "marudzą" przy jedzeniu). Na monitorku umieszczonym przede mną obejrzałam film Bajrangi Bhaijaan, oczywiście w wersji oryginalnej, co zasadniczo nie zrobiło mi różnicy, bo widziałam go już dwukrotnie. Niestety, katarskie linie lotnicze nie przewidują polskich wersji językowych dla pasażerów. Chłopacy słuchali muzyki i śledzili przebieg lotu na wyświetlanych mapkach.
W nocy wylądowaliśmy w Doha, stolicy Kataru. Wcześniej widać było mnóstwo świateł w mieście, widok z góry był piękny. Lotnisko imponujące. Najpierw oczywiście pobiegliśmy do toalety, a ja zaraz później do smoking room - po tym doświadczeniu więcej nie chciało mi się palić (niewielkie pomieszczenie, dymu tyle, że można "siekierę powiesić", sami "ciemni" mężczyźni, którzy dziwnie mi się przyglądali). Przeczekaliśmy około dwie godziny i wsiedliśmy do następnego samolotu. Tym razem były trzy rzędy, siedzieliśmy w środkowym, więc niczego nie widzieliśmy przez okienka, w związku z czym wykorzystaliśmy czas na sen, tym bardziej, że zmęczeni już byliśmy okrutnie. Obudziliśmy się tylko na posiłek, kolejny smaczny i w zupełności wystarczający.
Delhi
16.01.2016 (sobota)
Wylądowaliśmy około 7.30. Lotnisko - New Delhi Indira Gandhi International Airport - położone jest w miejscowości Palam, około 16 km od centrum Delhi. Odebraliśmy bagaże, co trwało dość długo i już zaczęłam się obawiać, że nasze "bambetle" poleciały gdzieś w świat.
Wyszliśmy na zewnątrz, by pierwszy raz odetchnąć indyjskim powietrzem. Było pochmurno i dość chłodno, ale też prawdopodobnie trzęśliśmy się trochę ze względu na "nieprzespaną" noc.
Zmęczeni i na razie "zieloni" w kwestii poruszania się po Indiach wynajęliśmy taksówkę i pojechaliśmy do hotelu. Jazda trwała około godziny. Po drodze obserwowałam "budzące się" miasto i już wtedy czułam, że szok będzie większy, niż się spodziewałam.
Vivek Hotel znajduje się w dzielnicy Pahar Ganj, będącej delhijskim turystycznym gettem, przy ulicy Main Bazaar. W internecie przeczytałam, że mieści się tu z tysiąc hotelików, drugie tyle knajpek i restauracji, a jeszcze więcej sklepików, co rzeczywiście potwierdziło się, jednak pierwsze wrażenie było - delikatnie rzecz nazywając - szokujące. Brud, tony gruzu i śmieci, straszny hałas nawet o tak wczesnej porze. W dzień miało się okazać, że to tylko preludium...
Pokój okazał się niezbyt obiecujący, choćby dlatego, że... nie było okna! Właściwie to było, ale wychodziło na korytarz. Byłam mocno zdegustowana, choć później już przywykłam do tego, że pokoje dla "biedniejszych" turystów takie właśnie są, z oknami wychodzącymi na korytarz, szyb wentylacyjny czy np. kuchnię. Wprawdzie w niektórych hotelach spotkało nas to szczęście, że mieliśmy w pokoju okno na zewnątrz, ale sytuacja nie była taka komfortowa, jak mogłoby się wydawać.
Stały trzy łóżka, nawet z dość czystymi prześcieradłami i poszewkami, jednak koce nie za bardzo nadawały się do użytku - cienkie i chyba dawno prane, ale nie narzekaliśmy, bo to w końcu nie najważniejsze, poza tym mieliśmy własne śpiwory.
Dostaliśmy też białe ręczniki. Otrzymywaliśmy je później w każdym hotelu (nawet w Indiach to dziś standard), choć ich czystość bywała różna, od śnieżnobiałych po szare, śmierdzące chlorem.
Była też łazienka, choć w pierwszym momencie wydawało się, że woda jest zimna i prysznic nie działa. Później wyjaśniło się, że woda jest ciepła, jeśli trochę się ją spuści (marnotrawstwo na dużą skalę, tak było również w wielu kolejnych hotelach), ponadto ja... odkręcałam nie ten kran, który otwiera dopływ ciepłej wody... Bez komentarza.
W ogóle łazienka była "ciekawa" - niezbyt czysta, oprócz muszli klozetowej i umywalki - kraniki w ścianie, umieszczone dość nisko nad podłogą, prysznic wystawał po prostu ze środka ściany, zazwyczaj na sztywnej rurce (rzadko zdarzały się węże ze "słuchawką") i nie było żadnej osłony, więc w trakcie kąpieli zalewało się całą powierzchnię łazienki, przy czym były oczywiście odpływy w podłodze, bardzo dobrze "odbierające" wodę, a mokra podłoga szybko schła, szczególnie, gdy było ciepło. W następnych hotelach było tak samo, taki tu zwyczaj...
Po jakimś czasie doszłam do wniosku, że Indusi - tradycjonaliści nie używają pryszniców, ale myją się właśnie przy owych kranikach przy podłodze, siedząc na niskich stołeczkach, które stały w prawie każdej łazience, korzystając z wiader i kubków do spłukiwania. Widziałam takie sceny w indyjskich filmach, ale sądziłam, że w XXI wieku to już nieaktualne. Myliłam się chyba... Sądzę, że prysznice są "ukłonem" w stronę turystów z zachodniego świata. Żałuję, że nie obfotografowałam następnych łazienek, bo były zdecydowanie bardziej przyjemne, ale tylko ta pierwsza tak mną wstrząsnęła, że sięgnęłam po aparat.
Łazienki zazwyczaj mają wentylację wspólną dla sąsiadujących ze sobą łazienek, więc doskonale było słychać, co dzieje się u sąsiadów. Niekoniecznie były to miłe odgłosy...
Tak naprawdę przyznać się muszę, że przez cały pobyt w Indiach "motałam się" w kwestii kurków i włączników elektrycznych, bo wygląda to trochę inaczej, niż u nas.
Kurków jest kilka - do odkręcenia wody ciepłej (o ile jest) lub zimnej, osobne do prysznica, osobne do kraników nad podłogą - czasami było ich kilka w różnych miejscach, nie zawsze lewy oznaczał pobieranie ciepłej wody. Doszłam do wniosku, że standaryzacja przyjęta w Polsce ogłupia...
Natomiast przyznać trzeba, że praktycznie w każdej łazience czy toalecie publicznej, nawet najbardziej "zapuszczonej", znajduje się kranik nad podłogą i wiaderko, a często nawet malutki prysznic na wężyku przy muszli klozetowej, służący wiadomo do czego (wszędzie z zimną wodą). Z początku myślałam, że to taki "luksus" zamiast bidetu, z czasem doszłam do wniosku, że Indusi już tak mają, iż wolą się podmyć niż użyć papieru toaletowego (używanie papieru jest uważane za "rozmazywanie" a nie "mycie"), którego nawet w hotelach bardzo skąpią, o ile w ogóle dają - czasami trzeba było zażądać.
Muszle klozetowe w hotelach były "znajome", ale już w toaletach publicznych bywało różnie. Najczęściej była przynajmniej jedna kabina ze zwykłą muszlą, a w pozostałych muszla była niska, umiejscowiona bezpośrednio w podłodze lub po prostu "dziura", nad którą trzeba kucać. Czystość tych miejsc była bardzo zróżnicowana, od czyściuteńkich, na przykład na lotniskach do bardzo brudnych, na przykład w pociągu.
Z włącznikami elektrycznymi sprawa jest jeszcze ciekawsza. Zarówno przed wejściem do pokoju hotelowego, jak i w nim samym są panele z umieszczonymi na nich włącznikami, gniazdkami i często pokrętłem. Przed wejściem zazwyczaj jest główny włącznik prądu w całym pokoju, ewentualnie włącznik światła przed pokojem (na zdjęciu są akurat przykładowe panele z hotelu w Jodhpurze). W samym pokoju światła włącza się i wyłącza w różnych punktach i to akurat jest dobre rozwiązanie, ale wcale nie jest oczywiste, że np. górne światło ma włącznik przy drzwiach. Każde światło, ale też każde gniazdko lub wentylator mają osobny włącznik, a pokrętło służy do regulacji pracy wentylatora.
Umyliśmy się trochę po podróży i udaliśmy się do hotelowej restauracji na śniadanie. Mieściła się na dachu budynku, co w Indiach jest prawie normą - każdą możliwą wolną powierzchnię wykorzystuje się w optymalny sposób. Wybór dań był spory, ceny niskie, obsługa bardzo miła. Zamówiliśmy śniadanie "amerykańskie", czyli tosty, omlety, kawałek smażonego mięsa z kurczaka (znacznie później zatęskniliśmy za tak przyrządzonym mięsem), podsmażone ziemniaki, jakieś warzywa do tego i oczywiście kawę dla mnie, a dla Chłopaków świeże soki i indyjską herbatę - słodką, z mlekiem. Jedzenie było bardzo smaczne.
Po śniadaniu wyszliśmy na miasto. Poruszanie się po ulicy okazało się co najmniej straszne dla przybysza z Europy.
Generalnie większość ulic w Indiach wygląda tak: szersza lub węższa jezdnia, ewentualnie wąski chodnik dla pieszych lub zazwyczaj dość szerokie pobocze, na którym parkują pojazdy wszelkiej maści, stoją stragany i kramiki. Na całej dostępnej szerokości poruszają się na równi auta, motocykle, skutery, autoriksze i riksze rowerowe, rowery, piesi, a pomiędzy tym wszystkim przechadzają się zwierzęta - krowy, kozy, psy, czasami świnie. Bezpańskich psów jest wszędzie mnóstwo, przy czym są raczej niegroźne, po prostu wałęsają się po ulicach. W ogóle w Indiach chodniki nie są popularne, przynajmniej takie odniosłam wrażenie, a jeśli już są, to i tak nie za bardzo można się po nich przemieszczać, bo zajmują je, a także część jezdni wspomniane stragany. Ulice bez chodników są jakby deptakami, ale odbywa się na nich ruch kołowy. Oczywiście bywają "normalne" ulice, ale w naszej świadomości pozostał taki właśnie obraz.
Ponadto jest bardzo głośno, ponieważ każdy kierowca jakiegokolwiek pojazdu używa namiętnie klaksonu czy dzwonka, często też po prostu krzyczy. Po pewnym czasie zorientowałam się, że taki jest tam sposób na ostrzeżenie innych, rzeczywiście konieczny w tych warunkach, choć niektórzy używają sygnałów dźwiękowych z lubością i zdecydowanie w nadmiarze. Przy tym wszystkim przyznać trzeba, że indyjscy kierowcy są mistrzami w tym, co robią, bo bezkolizyjna jazda po tak zatłoczonych ulicach stanowi nie lada wyczyn. Mateusz bardzo szybko stwierdził, że - pomijając lewostronny ruch - nie chciałby jeździć po indyjskich ulicach... Przejście na drugą stronę jezdni stanowiło "akt odwagi" - tak naprawdę trzeba było najzwyczajniej w świecie wtargnąć pomiędzy pojazdy. Wprawdzie na dużych skrzyżowaniach istnieje coś takiego jak sygnalizacja świetlna, ale do końca nie pojęłam zasad korzystania z niej przez pieszych.
Dwa dni później od jednego z kierowców dowiedzieliśmy się, że w Delhi jest zarejestrowanych około 29 mln pojazdów, przy czym nie wiem, czy w tą liczbę wliczone są riksze rowerowe, bo rowery zapewne nie. Gdyby spojrzeć na pojazdy pod kątem norm obowiązujących w Polsce - stan wielu pozostawia sporo do życzenia, zarówno pod względem technicznym, jak czystości. Wiele z nich nosi też ślady kolizji, co nas wcale nie dziwiło...
Już od pierwszych chwil na ulicy byliśmy "atakowani", szczególnie przez mężczyzn, którzy chcieli nam coś zaoferować. Tak było przez cały pobyt w Indiach. Na każdym kroku "biały" turysta jest zaczepiany i próbuje się mu coś sprzedać, zwykle w bardzo nachalny sposób. Indusi często nie rozumieją lub raczej nie chcą zrozumieć zwrotu no, thank you (nie, dziękuję). Po jakimś czasie Ich zachowanie zaczęło wzbudzać w nas agresję słowną... niestety... z czego wcale nie byliśmy dumni...
Mateusz wdał się w rozmowę z zaczepiającym nas młodym chłopakiem Rohanem, pytając go o możliwość nabycia mapy. I to było błędem... Rohan zaprowadził nas do biura podróży, gdzie zostaliśmy obsłużeni przez miłego mężczyznę. Zaczął od wypytywania o plan podróży i na samym początku zbił nas z tropu mówiąc, że cztery dni w Delhi to zdecydowanie za długi pobyt. Skądinąd miał rację, bo ostatni dzień nie bardzo już mieliśmy co robić. Wyraźnie też nie podzielał naszego, a szczególnie mojego samozadowolenia z zaplanowanych terminów przemieszczania się do kolejnych miast i tego, że mieliśmy zarezerwowane miejsca noclegowe. Kiedy w końcu ustaliliśmy, że interesuje nas tylko i wyłącznie ewentualna rezerwacja części przejazdów, pan zaproponował wynajęcie samochodów. Po długiej dyskusji, podczas której Mateusz kilkakrotnie chciał po prostu wyjść, ja uległam i zdecydowałam się na rezerwację brakujących transportów (Khajuraho - Jhansi - auto, Jhansi - Agra, Agra - Jaipur, Jaipur - Jodhpur - pociągi) oraz wynajęcie auta na następny dzień w celu obwiezienia nas po Delhi. Po ostrym targowaniu się zapłaciliśmy 240$, co wydaje się być i tak sukcesem przy początkowej stawce około 500$ od osoby. Już po wyjściu z biura Mateusz powiedział, że rezerwacja biletów kolejowych odbyła się przez internet i równie dobrze można było zrobić to samemu za dużo mniejsze pieniądze, bo bez prowizji biura. Przypomniałam Mu, że prosiłam o to właśnie od listopada i nigdy nie znalazł czasu... Wiedzieliśmy, że już pierwszego dnia daliśmy się "nabić w butelkę", a właściwie ja się dałam, bo w końcu to ja podjęłam decyzję o skorzystaniu z usługi, ale przestaliśmy temat rozpamiętywać, bo na nic by się to nie zdało...
Przez większość dnia "szwendaliśmy się" po okolicy, chłonąc po prostu atmosferę uliczek Delhi i smakując tutejsze przysmaki z ulicznych straganów.
Na prawie każdym straganie z jakimkolwiek jedzeniem stały kadzidełka. Nie lubię za bardzo tych zapachów, sądziłam, że to taki lokalny koloryt, z którym muszę się pogodzić, ale szybko zorientowałam się, że ich zadaniem jest... stłumienie smrodu śmieci i moczu. Zwyczaj palenia kadzidełek powtarzał się w każdym mieście, czasami zaduch był nie do wytrzymania.
Śmieci leżą wszędzie w ogromnych ilościach. Indusi po prostu rzucają śmieci dokoła siebie bez opamiętania i żadnych hamulców, a kosze na śmieci są zjawiskiem rzadkim - najlepsza sytuacja była w Mumbaju. Jak wiele dni później zobaczyliśmy kontener na śmieci w Amber - byliśmy wręcz zaszokowani. Żałuję, że go nie sfotografowałam, choć był koszmarnie stary i brudny - ale był! Przez cały pobyt mieliśmy z tym problem, bo jednak tkwi w nas przyzwyczajenie do nie śmiecenia. Jedyną rzeczą, z którą szybko się pogodziłam, było rzucanie niedopałków, choć zawsze starałam się dorzucać je do istniejącej już gromady śmieci.
Tak przy okazji... Przeczytałam gdzieś przed wyjazdem, że w Indiach jest wielki problem palenia tytoniu i rząd bardzo walczy z tym niezdrowym nałogiem. W każdym indyjskim filmie podczas scen, w których bohaterowie palą papierosy, pojawia się napis informujący o ich szkodliwości. Tymczasem na ulicach miast bardzo rzadko widać było kogoś z papierosem (kobiety palącej nie widziałam ani razu), ewentualnie wieczorem, gdzieś z boku, prawie ukradkiem. Byłam chyba niezłym widowiskiem dla tubylców - kobieta publicznie paląca papierosy...
Śmiecąc na prawo i lewo jednocześnie Indusi zaczynają dzień od zamiatania, właściwie to zamiatają cały czas, czemu nie należy się dziwić, zważywszy na wszechobecne śmieci i kurz, choć niekoniecznie sprzątają, bo najczęściej śmieci zamiatane są gdzieś na bok, w inne miejsce tak, by po prostu "nie przeszkadzały". Zamiata się "drapakami", miotłę znaną mi z Polski widziałam jeden raz - w pociągu. Zamiata się wokół stoisk, na których leżą ubrania i inne towary na sprzedaż, na których leżą warzywa i owoce, na których gotuje się jedzenie. Podłogi w barach i restauracjach faktycznie są zmywane na mokro, jednak używane do tego szmaty pamiętają chyba dynastię Wielkich Mogołów, żeby nie wspomnieć o machaniu szmatą między nogami klientów - takie pozory higieny. Podobnie sprawa ma się z wycieraniem stołów czy akcesoriów na tych stołach w miejscach żywienia - kondycja ścierek byłaby w Polsce nie do przyjęcia. Gdybyśmy zwracali uwagę na takie szczegóły - nie zjedlibyśmy w Indiach niczego...
Inną ciekawostką jest gruz. Nie wiem, skąd on się bierze i czemu ma służyć, ale wszędzie - w miastach i mijanych wioskach, dosłownie wszędzie - widzieliśmy wszechobecne sterty gruzu. Szymon już pierwszego dnia napisał do Polski sms-a: Wyobraź sobie 11-milionowe miasto zbudowane z gruzu i śmieci... To Delhi.
Zdarzało się, że widzieliśmy pojazdy czy urządzenia (np. betoniarkę), które dawno temu zepsuły się lub zapadły w błoto i stały sobie opuszczone gdzieś z boku ulicy wręcz zarośnięte brudem.
I najbardziej "śmierdzący" temat... Tak naprawdę w każdym mieście bardziej lub mniej śmierdziało moczem, w zależności od miejsca. Dość szybko stwierdziliśmy, że przyczyna tego stanu jest oczywista - na ulicach znajdują się wnęki z pisuarami, obudowane po bokach, niczym nie osłonięte z przodu. Przejście w pobliżu takiego przybytku wywoływał u mnie odruch wymiotny, a podkreślić trzeba, że byliśmy tam w styczniu. Nie chcę sobie wyobrażać, jak jest podczas letnich upałów... Ponadto Indusi bez skrępowania oddają mocz w każdym możliwym miejscu (oczywiście tylko mężczyźni), więc trzeba uważać, gdzie się stąpa. Często zdarzało nam się widzieć pana załatwiającego potrzebę pod murem w samym środku miasta. Najlepszy jednak obrazek wpadł w oczy Chłopakom w dniu wyjazdu z Delhi. Jadąc taksówką na lotnisko szeroką, dwupasmową ulicą z pasem zieleni pośrodku, podczas postoju w ulicznym korku zauważyli mężczyznę, który zatrzymał auto, wysiadł, podszedł do drzewa, zadarł kurtę (luźna koszula sięgająca zwykle za kolana), kucnął i zrobił kupę... Nic dodać, nic ująć... Dla Europejczyka taki widok jest szokujący, ale Indusi sikają i pierdzą (lub ładniej, jak kto woli: puszczają bąki), a czasami wydalają więcej bez zahamowania, a wytłumaczenie tego, tak samo jak smarkania, charkania i plucia, jest bardzo proste: uważają, że szkodliwych substancji należy pozbyć się z organizmu, a nie je w sobie tłumić, bo jest to niezdrowe. Trudno odmówić im słuszności.
Za to są szalenie higieniczni, gdy chodzi o mycie rąk - przyznać trzeba, że umywalki są wszechobecne, umywalni też jest sporo - oraz picie z butelki - nie przykładają jej do ust, tylko odchylają głowę i wlewają napój do gardła.
Pod wieczór wynajęliśmy autorikszę, zwaną też tuk-tukiem. To - obok tradycyjnej rikszy rowerowej - najbardziej popularny pojazd w Indiach do przemieszczania się po terenie miast, miasteczek czy wsi. My bardzo go pulubiliśmy i korzystaliśmy z niego, kiedy tylko było to możliwe.
Już po zmroku, choć godzina nie była późna, dojechaliśmy do świątyni Swaminarayan Akshardham.
Na miejscu okazało się, że do kompleksu jest straszliwie długa kolejka, a wstęp bardzo drogi, ponadto nie wolno wnosić ani toreb, ani aparatów fotograficznych, należy je zostawić w przechowalni na własną odpowiedzialność. W tej sytuacji zrezygnowaliśmy z wejścia i tylko pstryknęliśmy kilka fotek z zewnątrz.
Następnie postanowiliśmy "pójść na całość" i "zasmakować" kolejnej lokalnej atrakcji komunikacyjnej, czyli wrócić do miejsca zakwaterowania metrem.
Doszliśmy pieszo do stacji Akshardham, tam przeanalizowaliśmy mapę sieci metra, w czym pomógł nam uczynny strażnik. Mieliśmy jechać "niebieską" linią do stacji Ramakrishna Ashram Marg. Mateusz kupił bilety i po kilku minutach oczekiwania wsiedliśmy do wagonu metra. Chyba wszyscy mieszkańcy Delhi zapragnęli właśnie jechać metrem... Ścisk był taki, że na którymś przystanku mężczyzna, chcący wysiąść, został bezceremonialnie wepchnięty głębiej do wagonu przez nacierający z zewnątrz tłum, a w tym samym momencie Szymon został odepchnięty na bok, z dala od Mateusza i mnie. Bałam się, że kiedy dojedziemy do stacji docelowej, nie damy rady wysiąść, ale na szczęście udało się. Po kilkunastominutowej jeździe wysiedliśmy w pobliżu "naszej" ulicy. Ufff... to faktycznie była "jazda bez trzymanki"...
Poszliśmy jeszcze na kolację do innej hotelowej restauracji, która była o tyle bardziej elegancka, o ile droższa. Kolacja była bardzo smaczna, ale jej koszt odbił nam się czkawką.
Wróciliśmy do pokoju i trochę niedomyci z powodu braku ciepłej wody - ja wzięłam szybki, zimny prysznic - dość wcześnie położyliśmy się spać.
Sprawdził się świetnie sposób, o którym przeczytałam na jakimś forum. Otóż, żeby nie targać ze sobą "jaśka", wzięłam tylko poszewkę i po włożeniu do niej zwiniętej bluzy miałam malutką podusię pod ucho.
17.01.2016 (niedziela)
Wstaliśmy dość wcześnie. Mateusz zdecydował się na prysznic, również zimny. Zęby umyliśmy kupioną poprzedniego dnia wodą z butelki. Tyle nasłuchaliśmy się o zwracaniu uwagi na wodę, że woleliśmy nie ryzykować, choć już pod koniec traktowaliśmy akurat aspekt mycia zębów trochę "lżej", przynajmniej Szymon i ja, bo i tak nie ustrzegliśmy się kłopotów.
W restauracji na dachu zjedliśmy śniadanie, tym razem "francuskie", które od "amerykańskiego" różniło się pieczywem (croissanty zamiast tostów) i brakiem omletu, ale było równie smaczne.
O wyznaczonej godzinie czekał na nas samochód z biura podróży. Trochę baliśmy się, czy przyjedzie, ale niepotrzebnie, choć kierowca miał nam dostarczyć bilety kolejowe, których nie miał, więc i tak zdenerwowaliśmy się nieco, obawiając się, że straciliśmy sporo gotówki. Zdecydowaliśmy, że po zakończeniu zwiedzania podjedziemy do biura.
Najpierw pojechaliśmy do Lal Qil'ah (także Lal Qila) czyli Red Fort (Czerwonego Fortu). Kierowca zatrzymał się na pobliskim parkingu, a my poszliśmy pieszo wzdłuż murów twierdzy do jej głównej bramy.
Mateusz poszedł kupić bilety wstępu i tu po raz pierwszy dowiedzieliśmy się, że turyści - obcokrajowcy to "inny sort" ludzi. Ceny wstępu do zabytków są w Indiach ustalone odgórnie, przez rząd, a same bilety chyba też drukowane "centralnie", bo generalnie większość z nich wyglądała tak samo, niezależnie od miasta i miejsca. Cena biletu do Red Fort dla Indusów wynosiła 10 INR, zaś dla turystów - 250 INR. Tak miało być już wszędzie, a nawet czasami gorzej...
Niemniej Red Fort zrobił na nas wielkie wrażenie.
Pod fortem pierwszy raz wynajęliśmy rikszę rowerową. Wiem, że taką pracę mają ci ludzie, ale to było nieludzkie doświadczenie. W pewnym momencie Szymon chciał nawet wysiąść i pomóc rikszarzowi. Poza tym pojazd był tak niestabilny, chybotliwy i zupełnie nie osłonięty, że bałam się bardzo podczas poniekąd krótkiej jazdy.
Pojechaliśmy do Jama Masjid. Wstęp do meczetu był jeszcze droższy - 300 INR, choć nie wiem, ile i czy w ogóle płacą miejscowi. Zastanawialiśmy się, ale w końcu po to pojechaliśmy do Indii, żeby coś zobaczyć, ponadto najbardziej nęciła nas perspektywa wejścia na wysoką wieżę, żeby zobaczyć Delhi z góry. Zdecydowaliśmy się więc na wejście, przy czym musieliśmy zdjąć buty (wzięliśmy je ze sobą pod pachę, co by nie zginęły dziwnym trafem), ale oczywiście nikt nas nie uprzedził, że przy wejściu na wieżę będzie siedział drugi pan, kasujący kolejną kwotę 100 INR od osoby, że nie wspomnę o tym, iż buty trzeba było tutaj zostawić i zapłacić znowu po 20 INR od osoby. Pan od "wejściówki" nie miał drobnych, żeby wydać z dużego nominału, więc zapłaciliśmy w dolarach (5$), oczywiście przepłacając. Za to zrobiliśmy go "w konia", bo pilnowaliśmy sobie butów sami - najpierw weszłam ja z Szymonem, Mateusz po nas.
Wejście na "platforemkę" widokową nie był łatwy, bo schody są bardzo wysokie i strome, a na dodatek kręcone, bez żadnej poręczy. Na górze jest bardzo mało miejsca, żeby stanąć, a nie byliśmy tam sami. Na środku zionęła czeluść wspomnianych schodów, niczym nie zabezpieczona. Nogi drżały mi ze strachu. Już po zejściu zastanawiałam się, jak zarządcy świątyni radzą sobie z ewentualnymi roszczeniami w razie wypadku, którego oczywiście nikomu nie życzę.
Z góry widok był niesamowity - Delhi: miasto bez końca...
Schodząc ze schodów świątyni widzieliśmy mnóstwo żebrzących ludzi (nas też nie omijali, wręcz przeciwnie) oraz leżących na tychże schodach chorych ludzi, również trędowatych. Smutny i straszny to widok...
U bram świątyni rozciąga się największy bazar w Delhi - Chandni Chowk. Nie zapuściliśmy się tam, bo nie byliśmy tego dnia nastawieni na zakupy, poza tym widok "morza" stoisk i handlarzy nieco mnie przeraził, wziąwszy pod uwagę, że każdy Indus chciałby zapewne nam coś sprzedać. Tylko z samego brzegu na stoisku Szymon kupił słodki przysmak - coś w rodzaju wielkiego lizaka, składającego się z orzeszków w karmelu.
Wróciliśmy na parking znowu rikszą rowerową, bo po prostu innego pojazdu nie mogliśmy złapać, ale to był ostatni raz, kiedy taką jechaliśmy, pomimo, że to najtańszy środek lokomocji. "Nasza" taksówka zabrała nas do Grobowca Humajuna.
Kolejnym punktem zwiedzania była Lotus Temple (Świątynia Lotosu). Dojechaliśmy do niej po godzinnej jeździe w ogromnych korkach i ujrzeliśmy "kilometrową" kolejkę do wejścia.
Zrezygnowaliśmy więc z wchodzenia na teren świątyni i pojechaliśmy zwiedzać ostatnie już miejsce tego dnia - Qutb Minar.
Już wcześniej w Grobowcu Humajuna płaciliśmy dolarami, bo skończyły nam się rupie, więc w Qutb Minar też musieliśmy. Niestety - wcześniej przelicznik był zadowalający (12$ czyli 62,5 INR za 1$), tutaj już niekoniecznie (15$ czyli 50 INR za 1$), jednak zapłaciliśmy bez szemrania, bo rzecz warto obejrzeć.
W każdym ze zwiedzanych miejsc przechodziliśmy dość szczegółową kontrolę, były bramki elektroniczne, dla kobiet osobne, rentgeny do prześwietlania toreb, a jeśli pojawiało się badanie ręcznym urządzeniem elektronicznym (zapewne pod kątem przenoszenia broni) - kobiety wchodziły do "kabinki" osłoniętej przed męskim wzrokiem.
Podczas całodziennej jazdy mieliśmy również okazję poobserwować miasto. Nie był dla nas zaskoczeniem widok wielu bezdomnych ludzi, choć miejsca ich koczowania były czasami przerażające, np. wysepka pośrodku bardzo ruchliwego skrzyżowania czy wielkiego ronda. Zarówno w Delhi, jak i w kolejnych miastach widzieliśmy, jak wieczorem nieraz całe rodziny rozkładają się na ulicach pod murami na nocleg, również z maleńkimi dziećmi. Każde zatrzymanie się "na światłach" sprowadzało pomiędzy samochody różnych ludzi w różnym wieku, zarówno mężczyzn, jak i kobiety, chłopców i dziewczynki, próbujących sprzedać najprzeróżniejsze towary kierowcom i pasażerom aut lub po prostu żebrzących. Na którymś takim postoju starszy mężczyzna zaczął wycierać samochód szmatką, zupełnie nie zważając na nasze zaprzeczenia (kierowca nie reagował w ogóle). Nie mieliśmy sumienia tak tego zostawić, więc dałam mu 1$ - to niewiele, ale przynajmniej jeden posiłek dla tego człowieka. Najbardziej zaszokował mnie obraz kilkuletnich dzieci, uprawiających gimnastykę "akrobatyczną" pomiędzy samochodami w nadziei na jałmużnę.
Po wyczerpującym zwiedzaniu wróciliśmy taksówką do biura podróży. Pan, który nas obsługiwał poprzedniego dnia, był chyba niezbyt szczęśliwy, że nas widzi. Tym razem Mateusz rozmawiał z samym szefem biura. Otrzymaliśmy potwierdzenie rezerwacji przejazdów koleją i pieszo udaliśmy się do hotelu.
Po drodze zatrzymaliśmy się na krótki odpoczynek na Stadionie Karnail Singh, wielofunkcyjnym obiekcie sportowym, gdzie odbywają się głównie lokalne, ale czasami również międzynarodowe mecze krykieta, narodowego sportu Indusów.
Idąc próbowaliśmy różnych potraw z ulicznych stoisk, bo po całym dniu byliśmy głodni. Najbardziej smakowały nam faszerowane mięsem pierożki z dość ostrym sosem (były prawie jak polskie) oraz tradycyjne hinduskie somosy - przekąski w postaci trójkątnego pierożka, smażonego na głębokim oleju, z ostrym nadzieniem warzywnym lub z mięsa kurczaka czy sera paneer. Somosy były pyszne, podane z pikantnym sosem, a na deser dostaliśmy słodki sos owocowy, chyba truskawkowy. Następnego dnia chcieliśmy zjeść w tym samym miejscu, bo i smacznie i tanio, ale niestety - knajpka była właśnie likwidowana. Szkoda, bo to były najlepsze somosy, jakie jedliśmy w Indiach.
Jedliśmy też słodkie jalebi. Chłopakom nie bardzo smakowały, Mateusz nazwał je "obślizgłe wężyki", natomiast ja byłam zachwycona.
Wróciliśmy na chwilę do hotelu i wtedy nastąpiła chwila grozy... Od samego początku nasłuchałam się, jaki błąd popełniam, targając ze sobą moją torbę (lubię mieć wszystko na swoim stałym miejscu), w związku z tym wyjęłam z niej rano dość duży portfel, w którym znajdowały się rzeczy niewykorzystywane w Indiach (polskie pieniądze, polskie dokumenty, karty bankowe itp.) Nie było to faktycznie zbyt rozsądne, ale przecież nie zawsze człowiek postępuje racjonalnie, szczególnie pod presją. Zostawiłam portfel w plecaku, a kiedy wróciliśmy do hotelu okazało się, że go nie ma. Ja oczywiście wpadłam w histeryczny płacz, Mateusz się wkurzył na moją "głupotę" (po cichu przyznawałam Mu rację) i ogólnie zrobiło się nerwowo, jedynie Szymon spokojnie kazał mi przejrzeć powtórnie cały plecak. No i rzeczywiście znalazłam portfel, który odruchowo włożyłam do najgłębszej kieszeni plecaka, widocznie podświadomie chcąc go najlepiej ukryć. Komentarzy Chłopaków nie przytoczę, natomiast od tej pory nosiłam torbę, a w niej wszystko, co uznałam za stosowne, a skądinąd Mateuszowi w ogóle ta torba nie przeszkadzała, kiedy taszczyłam w niej gruby przewodnik...
Później udaliśmy się na poszukiwanie baru, żeby napić się indyjskiego piwa. Wbrew pozorom nie było to wcale takie proste. Wprawdzie przy naszym hotelu funkcjonował bar, ale kiedy tam weszliśmy, nie bardzo spodobał nam się klimat - zbyt "zachodni", z głośną muzyką i włączonym telewizorem. Mieliśmy ochotę "zwiedzić" bar typowo hinduski. Mateusz popytał na ulicy i trafiliśmy do takiego, gdzie również wystrój był "pubowy", ale za drzwiami, na osobnej sali, odbywały się jakieś występy, nie wiem, czy artystów, czy karaoke dla gości, w każdym bądź razie muzyka była zdecydowanie indyjska. Wracając weszliśmy jednak do "naszego" baru, wypiliśmy kolejne piwo - i tu i tam piliśmy Kingfisher, które jest chyba najpopularniejsze w Indiach, a przynajmniej w miejscach, w których byliśmy.
Spacerując po Main Bazaar natknęliśmy się na właściciela sklepu z przyprawami, który mówił po polsku, ponieważ spędził w Polsce sporo czasu, m.in. brał udział w programie telewizyjnym Makłowicz w podróży. Pan był bardzo miły, oferował pomoc w organizacji naszej wycieczki i przyznać trzeba, że nie był nachalny. Nawet żałowaliśmy, że wszystko mamy już zarezerwowane. Kupiliśmy u niego torebkę migdałów, bo aż niezręcznie było niczego nie wziąć.
Uliczne potrawy podawane są zazwyczaj na jednorazowych tackach, natomiast słodycze czy orzeszki w torebkach z... gazety (u pana akurat torebka była inna). Klejenie tych torebek to chyba cały biznes, bo widzieliśmy je w każdym kolejnym mieście.
Tego dnia postanowiłam pisać "pamiętniczek", żeby utrwalić w pamięci wydarzenia "wycieczki życia". Nie przewidziałam tego i nie zabrałam żadnego notesu, więc wchodząc do hotelu na nocleg Szymon poprosił pana właściciela, który akurat stał za kontuarem recepcji, o trzy - cztery kartki czystego papieru z drukarki. Pan skrupulatnie odliczył trzy kartki i mieliśmy poczucie, że czekał na zapłatę...
W pokoju zaserwowałam sobie kolejny zimny prysznic, Chłopacy stwierdzili, że wykąpią się rano i poszliśmy spać, tym razem nieco później - już przestawiliśmy się na miejscowy czas: 4,5 godziny "do przodu" w stosunku do czasu w Polsce.
W miarę możliwości codziennie robiłam "przepierkę" bielizny i skarpetek. Wyczytałam gdzieś, że dobrze mieć ze sobą sznurek, to wzięłam i bardzo się przydał, bo w każdym pokoju hotelowym, gdzie spaliśmy dłużej niż jedną noc, rozwieszaliśmy sznurek, mocując go do najprzeróżniejszych elementów wyposażenia pokoju - karnisza, kinkietu, a nawet grubej wiązki kabli - doskonale więc schły nam ręczniki i wyprane rzeczy.
Włączyliśmy telewizor, który między innymi służył - również w następnych miejscach - jako lampka nocna. Zazwyczaj całe noce "przygrywały" nam teledyski ze starych, indyjskich filmów.
18.01.2016 (poniedziałek)
Wyspaliśmy się rewelacyjnie, całkowicie minęło już zmęczenie wywołane długim lotem i zmianą czasu. Udaliśmy się na śniadanie, tym razem "izraelskie", a dodatkowo uraczyliśmy się świeżo wyciskanymi sokami z różnych owoców - ten przysmak zaskarbił naszą miłość na wieki. Przez cały pobyt w Indiach piliśmy ich, ile się dało. Przez pomyłkę podano mi milk coffie zamiast black coffie i przy okazji dowiedzieliśmy się, że zarówno kawa, jak i tradycyjna indyjska herbata zalewane są wyłącznie gorącym mlekiem.
Wynajęliśmy tuk-tuka i pojechaliśmy do Lodi Gardens, gdzie - o dziwo - wstęp jest bezpłatny nawet dla obcokrajowców.
Podczas zwiedzania ogrodów po raz pierwszy doświadczyliśmy kolejnego "tricku", jaki fundują "białym" turystom Indusi. W pewnym momencie dyskretnie podszedł do nas pan, który spokojnie i miło zaczął opowiadać o historii budowli. Oczywiście ja musiałam prosić o tłumaczenie, co wcale go nie denerwowało, dalej zachowywał spokój i nie spieszył się. Właśnie spokojem i powolnością nas zmylił... Kiedy w duchu cieszyłam się, że jednak są w Indiach przyjaźni i bezinteresowni ludzie, pan skończył swój wywód i najzwyczajniej w świecie wyciągnął rękę po zapłatę. Daliśmy mu banknot o niewielkim nominale, więc był wyraźnie niezadowolony, choć Mateusz próbował mu wytłumaczyć, że nie jesteśmy bogaczami z Zachodu. Czuliśmy ogromne rozczarowanie. Ta chwila zapadła nam w pamięć i następnym razem w podobnej sytuacji zareagowaliśmy zgoła inaczej...
Park, w nieco europejskim stylu, dał się poznać jako bardzo przyjemne miejsce na odpoczynek, natomiast przez miejscowych jest chyba traktowany jako miejsce randek i spotkań zakochanych, bo dosłownie w każdym, a szczególnie w ustronnych miejscach ogrodu natykaliśmy się na pary tulące się do siebie. My spędziliśmy w nim sporo czasu, spacerując i po prostu odpoczywając na łonie natury, podziwialiśmy ciekawą i bujną roślinność.
Po wyjściu z parku, w czasie, gdy Mateusz dogadywał się z kierowcą tuk-tuka, kupiliśmy z Szymonem na ulicznym straganie, za jakieś "marne grosze", świeżo wyciskany sok z pomarańczy. Smakował znakomicie.
Tuk-tukiem pojechaliśmy pooglądać budynki w New Delhi. Najpierw oczywiście chcieliśmy przespacerować się pod India Gate (Bramą Indii), lecz niestety nie mogliśmy podejść bliżej, ponieważ z powodu zbliżającego się Święta Republiki (26 stycznia) teren wokół Bramy był zamknięty, również słynna Rajpath (Droga Królewska). Zrobiliśmy więc kilka fotek i pojechaliśmy na plac przed Sansad Bhavan (budynkiem Parlamentu). Niestety, dopiero pisząc tą relację zorientowałam się, że budynek, który wzięliśmy za Rashtrapati Bhavan (Pałac Prezydencki) był w istocie Biblioteką Parlamentu. Tak to jest, kiedy trudno porozumieć się z rikszarzem, który tylko udaje, że mówi po angielsku...
Dalej pojechaliśmy do świątyni Laxminarayan Birla Mandir. Tutaj zwolniliśmy kierowcę tuk-tuka, który woził nas już od India Gate. Umówiliśmy się na cenę 130 INR, a ponieważ pan nie miał drobnych, by wydać ze 150 INR - to też jeden ze sposobów, by zyskać więcej pieniędzy od turystów - Mateusz poprosił go o poczęstowanie brata indyjskim papierosem, który pan wcześniej palił. Szymon spalił tego papierosa wieczorem w restauracji na dachu hotelu. Był zawinięty w liść tytoniu, a nie w bibułkę, "słaby" i aromatyczny. Oczywiście też posmakowałam...
Najpierw trafiliśmy do maleńkiej świątyni Buddy, umiejscowionej tuż obok, gdzie Szymon wdał się w rozmowę z sympatycznym mnichem ze Sri Lanki. Mnich zapytał, czy będziemy w Varanasi, a usłyszawszy, że przenosimy się tam następnego dnia, polecił zwiedzenie wielkiej świątyni Buddy w Sarnath.
Przed wejściem zarówno do tej maleńkiej, jak i do większej Laxminarayan Birla Mandir musieliśmy oczywiście zdjąć buty, dodatkowo w tej drugiej trzeba było zostawić w szafce depozytowej telefony i aparat fotograficzny. Na ścianie powyżej wisiał komunikat, którego Mateusz nie doczytał, że przechowywanie rzeczy jest bezpłatne, więc kiedy przy wyjściu strażnik zawołał o 50 INR - dał pieniądze bez słowa. Dopiero, kiedy wyszliśmy na ulicę, Szymon powiedział, że przeczytał komunikat, ale nie zdążył zareagować. Muszę przyznać, że bezczelność strażnika - bo inaczej tego nazwać nie można - była koncertowa.
Do hotelu wróciliśmy pieszo i nawet udało nam się nie zabłądzić...
Na obiad Szymon zamówił danie bezmięsne z serem, a my z Mateuszem jedliśmy potrawy z mięsem z kozy - Mateusz po prostu ryż z mięsem w sosie, ja pulao, czyli ryż z warzywami i mięsem. Trudno powiedzieć, jak smakuje to mięso, bo raczej niewiele go było, więcej kości. Jeszcze jeden aspekt nas zastanowił, mianowicie zamawialiśmy dania teoretycznie nieostre, a dostawaliśmy takie, które nam trochę "wypalały" gardła. Ciekawe zatem, jak smakują te, które przez Indusów uważane są za ostre? Nie odważyliśmy się spróbować...
Po obiedzie poszliśmy na spacer pobliskimi uliczkami, nastawiając się na zakupy.
Sklepy w Indiach są bardzo zróżnicowane pod względem wyglądu. Ponieważ powierzchnia jest "cenna", często są wąskie, bez okien, ciągną się bardziej lub mniej w głąb budynku, obstawione półkami, z ladą przy samym wejściu lub ewentualnie wzdłuż sklepu, zamykane żaluzjowymi drzwiami (zupełnie jak garaże w Polsce, stąd moje określenie "garażowe"), choć istnieją również duże, oszklone, osobne pawilony. Obok takich handel odbywa się na wielu kramach stałych lub przenośnych (na wózkach). Niekiedy sklepik jest tak maleńki, że sprzedawca siedzi na ladzie z przodu (po "turecku"). Jedne są czyste, inne "wołają" o podniesienie poziomu higieny. Niektóre są jednopoziomowe, niektóre mają piętro, gdzie istnieje coś w rodzaju magazynu z większą ilością towaru. Bywa, że wejście do sklepu jest prawie niewidoczne - tak było np. ze sklepem muzycznym w Delhi, znajdującym się na piętrze, do którego schodki wciśnięte były pomiędzy wejściami do dwóch innych sklepików. W "lepszych" sklepach cała lub większość podłogi pokryta jest czymś w rodzaju materaca obleczonego białym płótnem, gdzie trzeba zdjąć buty, usiąść, a sprzedawca prezentuje towary.
Kupiłam szale i bransoletki - te ostatnie bardziej dla zabawy, niż do noszenia. Po drodze Szymon kupił owoc guawy, ale nie bardzo Mu smakował. Podjadaliśmy też słodycze - barfi i laddu. Wniosek nasunął nam się jeden: indyjskie desery są słodkie lub bardzo słodkie. No i pyszne.
Przez cały czas byliśmy zaczepiani przez Indusów - "biali" turyści są atrakcją dla miejscowych - oczywiście głównie w celach "handlowych", ale też zdarzyło się, że tylko na krótką rozmowę, np. przez miłego, młodego chłopaka z Kalkuty. Wyszło na jaw, że niektórzy znają polskie słowa, choć prawdopodobnie jest to wyuczony "chwyt marketingowy". Spotkaliśmy się z tym więcej razy, nawet pewien chłopiec w Jaipurze zapisał sobie polskie wyrazy "na zaś".
Podczas spaceru przeżyliśmy kolejny "trick". Starszy mężczyzna, po krótkim, typowym wstępie (skąd jesteście, od kiedy w Indiach itp., również znał polskie dzień dobry) poprosił o tłumaczenie z języka polskiego na angielski, przynajmniej tak Chłopacy to zrozumieli w pierwszej chwili. Weszliśmy do małego biura, gdzie siedziało kilka osób. Mateusz zapytał po polsku, czy to im ma pomóc, ale pan zaprzeczył i szybko wyjął gruby notatnik. Ja wyszłam na ulicę i już po chwili zaczęłam się zastanawiać, czy to aby nie jakaś próba pozyskania klienta. Kiedy po kilku minutach Chłopacy wyszli roześmiani, wszystko stało się jasne. Okazało się, że mieli przeczytać i teoretycznie przetłumaczyć list od Polaków - byłych klientów biura podróży, bo tym właśnie był przybytek, do którego zostaliśmy zaproszeni. Oczywiście list był pełen superlatyw. Szymonowi już na początku coś podpadło i zapytał, czy przypadkiem pan nie reklamuje swojej firmy, a Mateusz zauważył, że list jest datowany na styczeń 2014r. Pan oczywiście zaprzeczał gorliwie, jakby nigdy do głowy mu nie przyszło stosowanie takich przyziemnych sposobów. Uśmialiśmy się, ale jednocześnie powaliła nas pomysłowość Indusów.
Już po zmroku wróciliśmy do hotelu i poszliśmy do restauracji na dachu. Na kolację smakowaliśmy różne przekąski - serowe kulki, plastry cebulki w cieście - oraz świeże soki i shaki z owocami, wszystko było naprawdę świetne.
Do restauracji zeskakiwały ciągle z dachu dwa czarne koty i kręciły się między stolikami, a nawet między nogami gości. Wcześniej widzieliśmy, jak obsługa lokalu pogoniła je dość brutalnie, kijami, nawet było nam ich żal. Tym razem potraktowano je delikatniej, a jeden z panów wyjaśnił, że kotki są bardzo cwane - nie boją się ludzi, podchodzą do gości w nadziei na posiłek, ale kiedy tylko pojawi się ktoś z obsługi, zmykają na dach.
Na koniec dnia chcieliśmy skorzystać z internetu. Teoretycznie w hotelu była kawiarenka internetowa, jednak tego dnia sieć nie działała, więc poszliśmy do innego hotelu, bardziej luksusowego, gdzie było pełno kamer, za to pan w recepcji ledwo mówił po angielsku, a skorzystanie z komputera zostało okupione skanowaniem dokumentów.
W ogóle korzystanie ze stacjonarnego komputera było przez cały pobyt w Indiach nieco utrudnione, bo przede wszystkim prawie wszędzie funkcjonuje sieć WiFi (czasami dodatkowo płatna, zależy od hotelu). Wzbudzaliśmy ogromne zdziwienie, o ile nie szok, pytając o możliwość skorzystania z komputera, ponieważ Indusom chyba wydaje się niewyobrażalne, że "biały" turysta może nie mieć smartfona. Nas z kolei zaskoczyło to, że większość tubylców takowe posiada, nawet tacy, którzy wyglądali na wręcz bezdomnych. Przy okazji - kolejną rzeczą, która nas zdziwiła, były anteny satelitarne, często cały "las" anten na budynkach, a nawet na czymś, co trudno nazwać budynkami. Widać było wyraźnie, że w Indiach smartfon i telewizja satelitarna jest synonimem wyższego statusu społecznego, żeby nie powiedzieć - pierwszą potrzebą życiową.
Podczas jednego z posiłków obserwowaliśmy grupkę młodych Japończyków, którzy siedzieli przy stoliku nie zamieniając ze sobą słowa przez co najmniej pół godziny, wszyscy "klikali" na smartfonach. To akurat uważam za smutny wyznacznik obecnych czasów...
W recepcji naszego hotelu spotkaliśmy Polkę - Anitę, która była w Indiach nie pierwszy raz, więc wymieniliśmy wrażenia.
Mateusz porozmawiał z właścicielem hotelu w sprawie późniejszego opuszczenia pokoju w następnym dniu, ponieważ pomylił godzinę wylotu podczas meldowania się. Rzecz wydawała się nie być problemem, ale po kilku minutach do pokoju zapukał chłopak z kartką, dotyczącą rezerwacji taksówki na lotnisko. Mateusz zszedł na dół wyjaśnić, że sami sobie poradzimy z transportem, a wtedy właściciel wyraźnie się obraził, w związku z tym postanowiliśmy, że opuścimy hotel o wyznaczonej wcześniej godzinie.
W pokoju Szymon szybko zasnął, a ja rozmawiałam z Mateuszem o dalszym ciągu wycieczki - ciągle jeszcze trochę "przeżywaliśmy" kwestię "naciągnięcia" w biurze podróży. Mądrzejsi już po trzech dniach wysnuliśmy dwa nieciekawe wnioski. Po pierwsze - rezerwacja przejazdów pociągiem była wydrukowana na zwykłej kartce papieru, więc czy przypadkiem nie okaże się, że przy odbiorze biletów trzeba będzie za nie dopiero zapłacić? Ponadto, analizując godziny odjazdów pociągów, zorientowaliśmy się, że w pewnych miejscach zrobi nam się bardzo "ciasno czasowo". Postanowiliśmy następnego dnia, przed wylotem, raz jeszcze odwiedzić biuro, dopytać o bilety kolejowe oraz przełożyć godzinę wyjazdu autem z Khajuraho.
19.01.2016 (wtorek)
Rano wykąpaliśmy się (pomijając inne zależności - we wszystkich hotelach rano zawsze była gorąca woda), o godzinie 10-tej zdaliśmy pokój i poszliśmy do restauracji na ostatnie śniadanie w Delhi. Po posiłku zeszliśmy na dół i w tym momencie Mateusz stwierdził, że koniecznie musi skorzystać z toalety, więc pan pozwolił mu wejść do jakiegokolwiek pokoju na parterze (nasz pokój był na drugim piętrze). Biegnąc do łazienki nie zabrał chusteczek higienicznych, a tam zauważył, że nie ma papieru toaletowego. Napisał do Szymona sms-a, Szymon nie mógł tejże łazienki znaleźć, zadzwonił do mnie i w końcu podaliśmy Mu potrzebne akcesoria. Scena jakby żywcem wyjęta z filmu Głupi i głupszy... Wtedy było śmiesznie, ale kilka dni później już zdecydowanie nie...
Poszliśmy do biura załatwić to, co ustaliliśmy poprzedniego dnia wieczorem. Po drodze w kantorze Mateusz wymienił pieniądze i tam powiedziano Mu, że jeden z banknotów 50$ jest "stary" i nie da się go wymienić. Przy okazji tej transakcji, jak się zorientowaliśmy po kilku dniach, został nam wciśnięty rozdarty banknot 500 INR - nie zdołaliśmy go wydać, mam na pamiątkę. W biurze dowiedzieliśmy się, że bilety kolejowe są opłacone, a na nasze życzenie samochód w Khajuraho podjedzie o godzinie 8-mej.
Później szukaliśmy kawiarenki internetowej. Oczywiście znowu trafiliśmy na "łapacza", który zaciągnął nas do swojego biura, aż w końcu doszliśmy do maleńkiego biura podróży, w którym siedział sympatyczny, młody mężczyzna, który po usłyszeniu, że nie interesują nas jego usługi, dał spokój i nie "molestował" nas. Po trzech dniach przebywania wśród namolnych Indusów był to szok! W czasie korzystania z internetu Chłopacy wdali się z mężczyzną w rozmowę na temat jego motocykla, stojącego przed biurem. Szymon zostawił mu swoją wizytówkę, co zaowocowało wymianą sms-ów i "polubieniem" przez pana strony Szymona na FB. W pewnym momencie do biura weszły dwie starsze panie, jak się okazało - Polki. Chłopacy pomogli im porozumieć się z panem - potrzebowały informacji na temat środków transportu na terenie Delhi.
Po wyjściu z biura wynajęliśmy tuk-tuka i podjechaliśmy w pobliże lotniska - około 1 km, bliżej wjazd tuk-tuków jest zakazany - na przystanek, skąd bezpłatnie kursuje autobus na lotnisko. Tam, po kilkunastominutowym błądzeniu, odebraliśmy w końcu bilety i zdecydowaliśmy, że bagaże bierzemy ze sobą na pokład samolotu jako podręczne - tak robiliśmy na wszystkich lotach "wewnętrznych". Kontrola lotniskowa była o wiele bardziej szczegółowa niż w Warszawie. Zabrano mi trzy zapalniczki (nawet nie wiedziałam, że tyle ich mam w torbie) i malutkie nożyczki do paznokci, co bardzo mnie zdenerwowało. Podczas badania na bramce, przez którą trzeba było przejść bez butów, czujnik zareagował nawet na zamek błyskawiczny przy spodniach.
Po tym wszystkim poszliśmy na ostatnie w Delhi kawę i herbatę. Hala lotniska jest ogromna, oczekującym czas umilał zespół muzyczny, który niestety grał jakieś swingowo - jazzowe kawałki, szkoda, że nie tradycyjne indyjskie... Ja odwiedziłam też smoking room, który był zdecydowanie bardziej przyjemny, niż w Doha.
Około 16.15 weszliśmy na pokład samolotu. Lot trwał nieco ponad godzinę. Siedziałam przy oknie, ale podczas startu widziałam niewiele pomimo jasnego jeszcze dnia z powodu mgły. Za to w trakcie lotu świetnie widać było chmury, nad którymi lecieliśmy. Ponieważ lot był tak krótki, posiłek otrzymaliśmy niewielki, ale smaczny - nadziewana bułka, ciastko, woda, kawa.
Varanasi
Kiedy dolecieliśmy, w Varanasi było już ciemno i padało. Żeby zaoszczędzić, wzięliśmy tuk-tuka, czego szybko zaczęłam żałować - jechaliśmy mniej więcej godzinę i tak naprawdę w niewiadomym kierunku, bo niczego nie było widać, na dokładkę padał deszcz i było zimno, ale w końcu szczęśliwie dojechaliśmy do Hotelu Ganesha. W recepcji przyjął nas młody Indus, nie najgorzej mówiący po angielsku (choć Mateusz później stwierdził, że wszyscy Indusi mówią, jakby mieli w buzi gorące kartofle), który dał nam plan miasta, objaśnił, co warto zobaczyć i zaproponował rezerwację wieczornego i porannego rejsu po Gangesie. Zostawiliśmy go w "lekkiej niepewności" w tej kwestii.
Już na korytarzu stwierdziliśmy, że hotel jest o wiele bardziej przyjemny, niż ten w Delhi - wszystko wydawało się być dość nowe, a przede wszystkim czyste. Znowu mieliśmy trzy osobne łóżka z bielutkimi prześcieradłami i powłoczkami, a koce były puszyste, kolorowe, wielkie i bardzo ciepłe. Okno wychodziło na szyb wentylacyjny, mający ujście w kuchni na dachu, więc słyszeliśmy, co tam się działo.
Pomimo względnie późnej pory wyszliśmy na przechadzkę. Varanasi prezentowało się jako jeszcze brudniejsze od Delhi, choć w inny sposób. Może było tam trochę mniej śmieci, przynajmniej tak wydawało mi się w pierwszej chwili, ale za to smrodek był większy, ponieważ po bokach bardzo wąskich uliczek znajdowały się jakby rowy, do których spływały częściowo ścieki. Właśnie w Varanasi widzieliśmy wychodzące z muru budynku rury, będące ujściami ścieków wprost na ulicę, wprawdzie tylko płynnych, ale jednak. Ponadto było sporo błota z powodu minionego już deszczu i krowiego łajna, ponieważ w Indiach, a w tym mieście szczególnie, krowy stanowią absolutną "świętość", chodzą, gdzie chcą i nikt im w tym nie przeszkadza, a wręcz omija z nabożnym szacunkiem. Zastanawialiśmy się, czy te wolno-chodzące krowy są czyjąś własnością, czy ktoś je karmi lub wreszcie doi, ale nie ośmieliliśmy się nikogo o to zapytać, natomiast często, nie tylko w Varanasi, widzieliśmy, jak krowy jedzą resztki ze sterty śmieci na ulicach. Dziś już wiem, że - tak jak psy - są bezpańskie.
W pobliżu hotelu znaleźliśmy bar, który wydał nam się godny uwagi i to był dobry wybór. Zjedliśmy smaczną kolację dosłownie "za grosze", ja thali - zestaw kilku potraw, a Chłopacy biryani, czyli ryż z rozmaitymi dodatkami. Moje thali podane zostało na tacy z wgłębieniami i oprócz pikli wszystko było bardzo smaczne. Ryż stanowi podstawę kuchni indyjskiej, co nam nie przeszkadzało, choć po pewnym czasie zatęskniliśmy za ziemniaczkami...
Po kolacji udaliśmy się nad rzekę, ale było tam już ciemno i pusto, więc wróciliśmy do hotelu na nocleg.
20.01.2016 (środa)
Rano przekonaliśmy się, że nie ma tak dobrze, co by wszystko było w porządku. Podłoga w łazience była źle wyprofilowana, w związku z tym po prysznicu woda stała jako wielka kałuża na prawie całej powierzchni. Kierując się doświadczeniem nabytym w Delhi rzuciłam nieopatrznie hotelowy ręcznik na podłogę, by na nim stanąć i momentalnie go zamoczyłam tak, że już do końca nie wysechł... Sprytni Indusi postarali się jednak, by problem nie był tak dokuczliwy i umieścili w łazience "zgarniaczkę" - przyrząd podobny do tego, jakim u nas zgarnia się wodę z szyb, tylko trochę większy. Zabawy przy tym zgarnianiu wody mieliśmy całkiem sporo...
Śniadanie zjedliśmy znowu na dachu, w hotelowej restauracji. Było bardzo apetyczne, a kawa i herbata o wiele smaczniejsze, niż w hotelu w Delhi, widok za to nie oferował tak naprawdę niczego - same dachy budynków.
Wyszliśmy z hotelu - na szczęście nie padało - i wynajęliśmy tuk-tuka na prawie cały dzień, by obwiózł nas po Varanasi i zawiózł do Sarnath.
Zwiedziliśmy kompleks świątyń i obejrzeliśmy wielki posąg Buddy - naprawdę okazały i majestatyczny.
Kupiliśmy też suweniry - figurki indyjskich bogów i słoników z marmuru. Nie targowaliśmy się zbytnio, tylko trochę dla zasady, choć w kolejnych miastach żałowałam, że nie kupiłam w Sarnath więcej pamiątek, bo wybór był wszędzie zasadniczo taki sam, ale ceny znacznie wyższe.
Kolejny raz rozbawiła nas pomysłowość Indusów w przyciąganiu klientów. Podszedł do nas chłopiec, może 10-12-letni, próbując nawiązać rozmowę. Od razu powiedzieliśmy mu, że niczego nie chcemy i ma dać nam spokój. Odpowiedział, że nie chce nas do niczego namawiać, tylko porozmawiać, więc nieco "spasowaliśmy". Zapytał o nasze imiona i skąd jesteśmy. Szymon powiedział, że from Poland, na co chłopiec wygłosił jakieś dziwnie brzmiące wyrazy, które początkowo wzięliśmy za jego imię. Chwilę trwała wymiana zdań i w końcu okazało się, że chłopiec źle zrozumiał nazwę kraju - zamiast Poland usłyszał Holand i przywitał się z nami w języku holenderskim. Kiedy wreszcie ustaliliśmy pomyłkę, gładko wypowiedział dzień dobry, po czym stwierdził, że oczywiście nie musimy niczego kupować, ale zrobimy mu ogromną przyjemność, jeśli przejdziemy na drugą stronę ulicy obejrzeć stragan jego wujka z ubraniami. No cóż... obejrzeliśmy... wzbudzając jedynie zawód w oczach.
Przed wyjazdem z Sarnath wypiliśmy w przydrożnym barze masala ćaj z glinianych miseczek, na który zaprosił nas kierowca. Wprawdzie piliśmy ten napój już wcześniej - ja tylko smakowałam, bo nie przepadam za herbatą z mlekiem - ale takiego smaku nie spotkaliśmy ani wcześniej, ani później. Ćaj był po prostu wyśmienity, podany w glinianych ni to filiżankach ni miseczkach jednorazowego użytku, oczywiście zgodnie z "duchem indyjskim" wyrzucanych obok baru na stertę śmieci. W wielu miejscach jeszcze widzieliśmy stosy takich potłuczonych glinianych naczyń lub tekturowych kubeczków, bo i w nich ćaj jest podawany na ulicznych stoiskach.
Szymon już wcześniej interesował się, co żują Indusi i plują po tym, więc zapytał o to kierowcę, który również żuł - jak się okazało - betel. Betel był w sprzedaży w barze, więc Szymon poprosił i dostał na posmakowanie. Później wyraźnie czuliśmy od Niego eukaliptusowy zapach.
Jak do tej pory uznaliśmy Sarnath za najczystsze miejsce, w którym byliśmy, chociaż i tutaj widzieliśmy uliczne wysypiska śmieci.
W drodze powrotnej do Varanasi w pewnym momencie zatrzymaliśmy się, ponieważ wyjeżdżający z bocznej uliczki motocykl, którym kierował mężczyzna wiozący kobietę, przewrócił się. Zarówno Chłopacy jak i kierowca tuk-tuka wyskoczyli, by ewentualnie pomóc, ale na szczęście nic się nie stało.
Indusi jeżdżą skuterami i motocyklami jak "szaleni", ale przyznać trzeba, że kiedy z tyłu siedzi kobieta - są bardziej ostrożni. Ten akurat najwyraźniej poślizgnął się na gliniastym, mokrym podłożu. Pasażerki zazwyczaj siedzą bokiem (szczególnie, jeśli ubrane są w sari), zresztą każdy pojazd ma po lewej stronie podpórkę dla stóp pasażera. To, co nas zaszokowało, to wykorzystywanie możliwości jazdy na motocyklu. Widzieliśmy całe rodziny (np. dwie osoby dorosłe + trójka dzieci) jadące środkiem miasta. Co ciekawe - kierowca miał założony kask, kobieta i dzieci już nie. Odniosłam wrażenie, że w Indiach kask nie jest obowiązkowy, a już na pewno nie dla pasażerów. Kobiety zazwyczaj ich nie mają, a często jeżdżą samodzielnie skuterami, mężczyźni - różnie, w zależności chyba od samoświadomości i poczucia własnego bezpieczeństwa.
Rowery, skutery, motocykle, a także riksze służą również jako środek transportu towarów. Największą rzeczą przewożoną motocyklem, jaką widzieliśmy, było... łóżko (fakt, bez materaca, tylko stelaż), które oparte było na plecach kierowcy, a pasażer je podtrzymywał. Widok wysokiej sterty beli materiałów, konwii na mleko (najwięcej naliczyliśmy 8) czy góry kartonów po jakimś czasie już nas nie dziwił.
Podczas jazdy robiłam zdjęcia otoczenia, choć nie oddają one pełnego obrazu indyjskiej rzeczywistości (niektóre są niestety nieostre).
W Varanasi kierowca niespodziewanie zatrzymał się i zaprowadził nas do dzielnicy muzułmańskiej, gdzie obejrzeliśmy warsztaty, w których tka się jedwab. Uliczki były niesamowicie wąskie i brudne, jakieś takie "zakazane", kręciło się tam niewielu ludzi, więc czuliśmy się nieco niepewnie. Zostaliśmy wprowadzeni do manufaktury, by obejrzeć krosna i pracujących przy nich tkaczy, a w końcu wylądowaliśmy w "miejscu ostatecznego produktu", czyli w sklepie, w którym z założenia mieliśmy dokonać zakupu (właściciel był prawdopodobnie krewnym lub przyjacielem kierowcy). Powierzchnia pomieszczenia sklepu przykryta była "materacem", musieliśmy zdjąć buty, poproszono nas, byśmy usiedli i oczywiście zaczęło się prezentowanie towarów i ich zachwalanie. Dla nas sytuacja była niezręczna, bo nie zamierzaliśmy niczego kupować, ale by zadowolić wszystkich - zdecydowałam się na zakup trzech szalików, bynajmniej nie jedwabnych, przy czym udało mi się odrobinę utargować ich koszt - zapłaciłam 10$.
Pojechaliśmy na parking, skąd wąskimi uliczkami - w Varanasi generalnie wszystkie uliczki są wąskie - doszliśmy pieszo do Vishwanath Temple (Złotej Świątyni). Uliczka prowadząca do świątyni była obstawiona policjantami, zapewne dla zapewnienia bezpieczeństwa wiernym. Zrezygnowaliśmy z wejścia na jej teren, ponieważ należało zostawić torbę i aparat fotograficzny w depozycie. Później Mateusz podsłuchał jednego z turystów mówiącego, że wejście nie warte jest zachodu i pieniędzy, musieliśmy uwierzyć mu na słowo.
Na innej uliczce wstąpiliśmy do "Blue Lassi Bar", gdzie po raz pierwszy skosztowaliśmy jednego z tradycyjnych przysmaków indyjskich - lassi. Zamówiliśmy lassi bananowe, truskawkowe i kawowe, żeby skosztować różnych smaków - rzeczywiście napój jest przedni, bardzo orzeźwiający i jednocześnie sycący, bo dość gęsty. Jakoś niezręcznie nam było pić samym, więc kierowcy też lassi zafundowaliśmy. Wydawał się zaskoczony propozycją, ale z niej skorzystał.
Po posileniu się poszliśmy obejrzeć słynne ghaty, czyli schody do rzeki Ganges.
Na Manikarnika Ghat widzieliśmy kremację na stosach pogrzebowych. W drodze do i z ghatów na uliczce mijało nas kilka konduktów pogrzebowych. Wyraźnie można było zauważyć różnicę w statusie zmarłej osoby - jedni niesieni byli na bogato zdobionych marach, inni na czymś w rodzaju koca, niemniej każda procesja była słyszalna z daleka, ponieważ niosący zmarłego mężczyźni głośno wykrzykiwali coś, zapewne jakiś komunikat, bo modlitwa to raczej nie była.
Tych miejsc nie wolno fotografować, uważam, że nawet nie wypada, więc na czas oglądania schowałam aparat do torby.
Kiedy staliśmy na ghatach, do Mateusza podszedł wychudzony i dość brudny człowiek, prawdopodobnie pracujący tam, i zaczął opowiadać o zwyczajach związanych z kremacją i grzebaniem zmarłych. Dowiedzieliśmy się, że kremacje odbywają się całą dobę, dziennie pali się około 200-300 ciał w dużym krematorium na Manikarnika Ghat, a w małym na Harish Chandra Ghat około 40-50. Szokiem wręcz była dla nas informacja, że trędowaci nie są paleni, a po prostu wrzucani do wód Gangesu, skąd wyławiają ich ludzie po drugiej stronie (nie dowiedzieliśmy się, co dalej dzieje się z ciałami). Na koniec swojego wywodu pan oczywiście poprosił o wsparcie finansowe i w tym momencie Mateusz nie wytrzymał - powiedział, że w naszym kraju nie żąda się pieniędzy za dobrowolnie zaoferowaną pomoc, ale do pana i tak to "nie dotarło", był zawiedziony, kiedy nie dostał pieniędzy, a spostrzegłszy Szymona, który stał z boku i sprawiał wrażenie przybyłego osobno - "zapuścił się" w Jego stronę, by rozpocząć proceder od nowa.
Na tym zakończyła się wycieczka z kierowcą tuk-tuka. Podjechaliśmy pod hotel. Mateusz wprawdzie rano wstępnie ustalił cenę, ale... pan uprzedzał, że najpierw mamy skorzystać z jego usług, a dopiero później je wycenić, więc nie odpuścił twierdząc, że obwiózł nas również tam, gdzie nie zaplanowaliśmy (wystarczy, że on zaplanował) i koniec końców Mateusz zapłacił 150% ustalonej ceny, choć tylko my byliśmy przekonani, że cena w ogóle została ustalona.
Mateuszowi udało się umówić na wieczorny rejs bez pośrednictwa hotelu, bezpośrednio z "łodziarzem" za niższą cenę (900 INR zamiast 1200 INR). Poszliśmy na obiad do baru, w którym stołowaliśmy się dzień wcześniej i również tam podjedliśmy słodycze - znane nam już laddu oraz gulab jamun.
Zachęceni napojem z Sarnath kupiliśmy w ulicznym kramiku masala ćaj. Pan wlał herbatę do charakterystycznych, małych szklaneczek, co już trochę mnie zniesmaczyło (kto wie, jak i gdzie umyte), ale najlepsze było to, że podając nam trzy szklaneczki złapał je razem od góry, wkładając palce do środka - dobrze chociaż, że nie zamoczył ich w herbacie, choć do końca pewna nie jestem. Nie miałam jednak wyboru i wypiłam, ale napój był o wiele gorszy w smaku, jakiś taki wodnisty.
Najedzeni udaliśmy się do hotelu na godzinny odpoczynek, po którym zeszliśmy na dół, gdzie była zbiórka na rejs po Gangesie. Zorientowaliśmy się, że popłyną z nami dwie młode dziewczyny z RPA, Jane i Christina oraz starsze małżeństwo z Francji. Później dowiedzieliśmy się, że pani pochodzi z USA z Kansas City.
Wszyscy udaliśmy się na nabrzeże, na Assi Ghat, wsiedliśmy do łodzi i popłynęliśmy obejrzeć wieczorne uroczystości, które odbywają się na Daśaśwamedha Ghat. Płynęliśmy tam około 45 minut, w międzyczasie ściemniło się. Przepływaliśmy koło Harish Chandra Ghat i Manikarnika Ghat, gdzie odbywało się palenie zwłok. Uroczystość wieczorna była rzeczywiście barwna i głośna, tak jak opisują to przewodniki, a młodziutki chłopiec w rytualnym, bielutkim stroju roznosił "święty ogień" wiernym skupionym na łodziach, którzy w charakterystyczny sposób przyjmowali błogosławieństwo. Oczywiście Indusi nie byliby sobą, gdyby nawet w takim momencie nie próbowali zarobić - po łodziach kołyszących się ciasno obok siebie na wodzie skakali sprzedawcy ćaju i kwiatków.
Jedna z południowoafrykańskich dziewczyn nie przygotowała się na wieczorny chłód, więc Szymon odstąpił jej swoją kurtkę. Tak zadzierzgniętą znajomość postanowiliśmy kontynuować przy piwie. Po wyjściu z łodzi dziewczyny pobiegły na zakupy, a my udaliśmy się na poszukiwanie sklepu z piwem, jako że pani Amerykanka-Francuzka podpowiedziała nam, że w hotelowej restauracji piwo jest sporo droższe i taniej będzie kupić w mieście. Niestety, nie było...
Poszliśmy coś przekąsić, wypytując po drodze tubylców o miejsce, gdzie można nabyć piwo. W końcu informacji udzielił nam jakiś turysta. Kiedy wreszcie znaleźliśmy budynek, okazał się koszmarną ruderą, a teoretyczny sklep mieścił się na piętrze. Weszliśmy po bardzo wąskich, strasznie zaśmieconych i brudnych schodkach, a tam stało kilku mężczyzn o "nieciekawym" wyglądzie. Zdecydowaliśmy się na trzy piwa, choć cena wcale nie była taka okazyjna (około 10 zł za 0,65 l). Szymon podał banknot 500 INR, jeden z panów go wziął i nagle, nie wiadomo jak i kiedy, miał w dłoni banknot 100 INR, mówiąc do Szymona, że się pomylił i ma dopłacić. Nie dyskutowaliśmy, bo sytuacja była co najmniej niepewna, żeby nie powiedzieć niebezpieczna. Szymon zapłacił i jak najszybciej stamtąd wyszliśmy. Tym sposobem trzy piwa kosztowały nas ponad 50 zł.
Wróciliśmy do hotelu, gdzie na dachu siedzieli już starsi państwo, a dziewczyny przyszły za jakiś czas. Pijąc nieszczęsne piwo miło spędzaliśmy czas na rozmowie. W restauracji grało radio, umieszczone dość wysoko na półeczce przy filarku podtrzymującym zadaszenie, ale nie to było ciekawe - radio włączało się poprzez wetknięcie dwóch luźno zwisających kabelków bezpośrednio do gniazdka. Zauważyłam, że normy budowlane czy dotyczące bezpieczeństwa chyba w ogóle w Indiach nie istnieją, a przynajmniej zdecydowanie odbiegają od nam znanych.
Nagle na niebie pojawiły się fajerwerki, a w tle dało się słyszeć głośną muzykę z ulicy. Obsługa restauracji poinformowała nas, że w pobliżu odbywa się wesele, a że z dachu niczego nie widzieliśmy, poszliśmy wraz z dziewczynami przyjrzeć się imprezie, która odbywała się na pobliskim placyku. Induski przyglądały nam się i serdecznie uśmiechały do nas, natomiast Indusi - zdecydowanie już "pod wpływem" - zapraszali do tańca i zabawy. Szczególnie nagabywali dziewczyny, tym bardziej, że jedna z nich była naturalną blondynką, a w Indiach takie kobiety są obiektem ogromnego zainteresowania ze strony mężczyzn. One jednak rozsądnie wróciły z nami do hotelu, choć zapewne bez problemu "wkręciłyby się" na wesele, sądzę nawet, że wszyscy moglibyśmy się tam znaleźć.
W hotelu poszliśmy od razu do pokoju, rezygnując po drodze z porannego rejsu. Doszłam do wniosku, że będzie mgła, więc i tak niewiele zobaczymy, mieliśmy płynąć tylko we trójkę, a to już mi się nie spodobało, a nade wszystko najzwyczajniej w świecie stwierdziliśmy, że nie będzie nam się chciało wstać przed świtem. W związku z tym wskoczyliśmy po kolei pod prysznic i błogo zasnęliśmy, znowu serwując sobie "na sen" indyjską muzyczkę z telewizora.
21.01.2016 (czwartek)
Wstaliśmy około 6.30. Chłopacy odśpiewali mi 100 lat.
Najpierw poszliśmy do baru, który tak nam się spodobał, ale dowiedzieliśmy się, że nie podają tam śniadań, więc poszliśmy na Assi Ghat, żeby przed wyjazdem pożegnać się z Varanasi i "świętą rzeką". Trochę żałuję, że nie udało nam się przespacerować ghatami wzdłuż miasta - podobno można je przejść w około godzinę, ale trudno, nie da się zobaczyć i zrobić wszystkiego.
Zrobiłam ostatnie zdjęcia, a Chłopacy zaczęli żartować, że zachwyciłam się indyjskimi krowami, bo ciągle je fotografuję. Ja natomiast nie mogłam się nadziwić do samego końca fenomenowi współistnienia zwierząt, ludzi i cywilizacji tak blisko siebie i z przewagą praw zwierząt, a już na pewno krów.
Wróciliśmy do hotelu na śniadanie. Znowu spotkaliśmy się z amerykańsko - francuskim małżeństwem. Pani opowiedziała o podróży indyjską koleją, zresztą poprzedniego wieczoru dziewczyny też relacjonowały swoje przeżycia - duże opóźnienia, zatrzymania pociągu bez ostrzeżenia i wyraźnego powodu itp. Trochę nas tym nastraszyły, ale stwierdziliśmy, że jakoś to będzie... Pożegnaliśmy się, wymeldowaliśmy i tuk-tukiem pojechaliśmy na lotnisko.
Przed lotem znowu była bardzo szczegółowa kontrola, podczas której obawiałam się, że tym razem stracę cążki do skórek, ale jakoś "przeszły". Lot był troszkę opóźniony, ale spokojny, z lekkim posiłkiem na pokładzie (kanapka z ogórkiem, woda), trwał niecałą godzinę.
Khajuraho
W Khajuraho było ciepło i świeciło słońce. Po pochmurnym Varanasi była to miła odmiana. Wyszliśmy z budynku lotniska i przeżyliśmy lekki szok - czysto, cicho, nikt nas nie "atakował". Po chwili znaleźliśmy taksówkę, w której były białe pokrowce na siedzeniach, a pan właściciel, który usiadł obok kierowcy i pojechał z nami, w drodze do hotelu opowiadał trochę o miejscowości.
Shree Ram Tourist Home jest rodzinnym pensjonatem. Przyjął nas miły, młody mężczyzna. Powiedział, że tzw. "dostawka" to ewentualnie dodatkowy materac, ale zrezygnowaliśmy z niego z uwagi, że tą jedną noc spokojnie mogliśmy przespać się we trójkę na bardzo szerokim łóżku. Za to wszystko było czyściutkie, gorąca woda w łazience i okno na krużganek. Zamówiliśmy jeszcze kolację i śniadanie, a następnie wyszliśmy zwiedzać miejscowość.
Khajuraho przede wszystkim zaskoczyło nas panującym tu porządkiem i czystością, zdecydowanie zdeklasowało pod tym względem Sarnath, choć też nie było jeszcze idealnie. Na końcu wycieczki stwierdziliśmy, że spośród odwiedzonych przez nas miejscowości najbrudniejsze, najbardziej zaśmiecone było Delhi, a przynajmniej te jego miejsca, które widzieliśmy, w szczególności "nasza" dzielnica, a że było naszym pierwszym "przystankiem", siłą rzeczy każde następne miasto do niego porównywaliśmy. W każdym bądź razie w pierwszym momencie byliśmy wręcz oczarowani Khajuraho.
Okazało się, że znajdujemy się w pobliżu centrum wioski. Poszliśmy na obiad do dość eleganckiej restauracji, gdzie stoliki stały zarówno w budyneczku, jak i na tarasach na zewnątrz i na dachu. Usiedliśmy na dolnym tarasie i od razu zauważyliśmy, że jesteśmy obiektem zainteresowania. Khajuraho jest wprawdzie jedną z największych atrakcji turystycznych Indii, ale mimo tego "biali" turyści zatrzymujący się na dłużej są tam postrzegani jako "widowisko". Co ciekawe, pomimo, że miejscowość jest raczej odwiedzana "przejazdem", na kilka godzin, istnieje tam całkiem sporo hotelików.
Na obiad zjedliśmy thali, znane mi już z Varanasi. Obiad był dość drogi jak na ceny indyjskie, ale bardzo smaczny. Na deser podano nam fabrycznie pakowane lody. Trochę bałam się je zjeść po przeczytaniu wielu ostrzeżeń, ale w końcu wszyscy się "wyluzowaliśmy" i je zjedliśmy. Być może te lody lub ten obiad właśnie były początkiem kłopotów... nie wiem...
W drodze do świątyń kupiłam miejscowe papierosy, bo polskie zapasy skończyły się. Żałowałam, że nie wzięłam więcej, już w Varanasi kupowałam Marlboro. Stwierdziłam, że papierosy i alkohol są w Indiach droższe niż w Polsce.
Przedwcześnie cieszyliśmy się spokojem. Jak wszędzie, również tutaj byliśmy zaczepiani i nachalnie próbowano nam "wcisnąć" towary lub usługi. Każde zatrzymanie się przy stoisku czy sklepiku wywoływał potok ofert, nie dało się po prostu chodzić i oglądać. Pan "od taksówki" nagle się odnalazł i też za nami chodził, choć starał się udawać "kulturalnego".
Weszliśmy na teren zachodniego kompleksu świątyń. Miejsce jest bardzo zadbane, z przystrzyżonymi trawnikami i strażnikami przy bramie, gdzie oczywiście przeszliśmy standardową kontrolę. Ku mojemu zdziwieniu zabrano mi papierosy do depozytu - zakazy zakazami, a widocznie zwiedzający niekoniecznie ich przestrzegają. Bilety wstępu jak zwykle dla "białych" były droższe niż dla Indusów. Budowle zrobiły na nas ogromne wrażenie, zafascynowani i rozbawieni oglądaliśmy płaskorzeźby na murach.
Po raz kolejny nasłuchałam się krytycznych uwag pod adresem mojego aparatu fotograficznego, słuchałam ich zresztą do końca wycieczki. Chłopacy stwierdzili, że zupełnie nie nadaje się do robienia zdjęć w plenerze (zasadniczo chyba mają rację) i mam go "rzucić pod tramwaj". Poczułam się "lekko obrażona"...
Po wyjściu z terenu świątyń zastanawialiśmy się, czy skusić się na wieczorny pokaz "światła i dźwięku", ale doszliśmy do wniosku, że damy sobie spokój, tym bardziej, że początkowo powiedziano nam, że będzie bezpłatny, a okazało się, że "kasują jak za zboże".
Wsiedliśmy do umówionego tuk-tuka i pojechaliśmy obejrzeć Old Village i pozostałe świątynie, już mniej zadbane, ale nie mniej interesujące.
Kierowca tuk-tuka, początkowo miły, pod koniec jazdy stał się bardziej nerwowy i wręcz niegrzeczny. Mateusz na koniec zapłacił mu żądaną kwotę, żeby się od nas "odczepił". Wyraźnie był pod wpływem jakichś środków pobudzających lub odurzających. Nam też proponował ich kupno, a w ogóle z propozycją zakupu różnych "dopalaczy" czy wynajęcia "dziewczynek" spotykaliśmy się już w Delhi, nawet moja obecność nie powstrzymywała oferujących.
W międzyczasie ściemniło się i ochłodziło, więc poszliśmy do hotelu po kurtki i wróciliśmy do knajpki na "urodzinowe" piwo. Usiedliśmy przy ogniu, palącym się na zewnątrz na jakby wielkiej "patelni" - sądzę, że mogła to być kunda. Indusi rozpalają wieczorami ogniska w każdym możliwym miejscu, skupiają się wokół nich i rozmawiają - to chyba ich sposób na towarzyskie spotkania. W ogóle chętnie gromadzą się w "kręgach", przy czym osobno mężczyźni, osobno kobiety.
Wróciliśmy do hotelu na kolację, na którą zostaliśmy zaproszeni do pokoju obok i która była tradycyjnym indyjskim posiłkiem, serwowanym przez mamę właściciela. Pani w kuchni "pitrasiła", a pan podawał nam potrawy. Szymon zaproponował, by zjadł z nami, bo jakoś głupio nam było jeść, gdy on siedział obok patrząc na nas, więc pan przyniósł sobie talerz i jadł z nami. Początkowo na stole nie było sztućców, dopiero na wyraźną prośbę otrzymaliśmy łyżki i widelce. Pan pokazał, jak jadają Indusi - polewają ryż sosem, lepią z niego kulki palcami, po czym wkładają do ust. Mateusz zdecydował się na eksperyment, choć szło mu niebyt zgrabnie. Do picia otrzymaliśmy wodę (pan zapewnił, że jest filtrowana) i ćaj. Mnie najbardziej smakowały indyjskie chlebki ćapati, których Indus zjada przeciętnie 6-8 do posiłku.
W czasie rozmowy dowiedzieliśmy się, że młody człowiek, mniej więcej w wieku Chłopaków, pracował kilka lat w ambasadzie Francji, a biznes "hotelowy" przejął po ojcu.
Po kolacji umówiliśmy się na wczesne śniadanie - o 8-mej rano miał podjechać samochód - i poszliśmy do pokoju. Już wtedy Mateusz źle się poczuł, było Mu zimno, więc poszedł po dodatkowy koc, ale nic nie zwiastowało tego, co nas czekało...
22.01.2016 (piątek)
Wstaliśmy wcześnie. Mateusz w nocy walczył z "rewolucją" w brzuchu, dlatego stwierdził, że nie będzie jadł śniadania. Samochód podjechał o godzinie 7-mej, więc musieliśmy się spieszyć, co było odrobinę niegrzeczne wobec gospodarzy, bo śniadanie jedliśmy "w biegu". Dostaliśmy pakorę - kawałki warzyw zanurzone w cieście z besanu czyli mąki z ciecierzycy i smażone w głębokim oleju, a także tosty z dżemem i świeżą papaję. Poprosiliśmy o czarną herbatę - dostaliśmy bardzo aromatyczną, przyprawioną miodem, cynamonem i pieprzem (generalnie masala). Pożegnaliśmy się obiecując, że na stronie rezerwacji hoteli wystawimy dobrą ocenę.
O 8-mej wyruszyliśmy w drogę do Jhansi.
Kierowca auta okazał się kompletnie "niereformowalny". Chcieliśmy dogadać się, by zostawił nas w Orchha - tak samo długa droga, tylko troszkę "w bok", ale niestety, twardo trzymał się wytycznych, a za ewentualną przysługę zażyczył sobie dodatkowych pieniędzy. Postanowiliśmy więc pojechać do hotelu w Jhansi, gdzie mieliśmy zarezerwowany nocleg i dopiero stamtąd udać się do Orchha (około 13 km).
Droga minęła generalnie w milczeniu. Odnieśliśmy wrażenie, że pan od niedawna jeździ autem, przynajmniej na pewno nie znał tego, miał problem nawet z przełącznikami ogrzewania, ponadto często używał klaksonu - zupełnie jak rikszarze. Mateusz, siedzacy z przodu, stwierdził, że najchętniej sam usiadłby za kierownicą.
Drogi były różne - szerokie i wąskie, "asfaltowe" i betonowe, ale też gdzieniegdzie odcinki po prostu utwardzonej ziemi, pełne ciężarówek, rowerów i... krów. Wydały mi się nie najgorsze, ale moje spojrzenie jest powierzchowne - Chłopacy stwierdzili, że są w kiepskim stanie, dużo gorsze niż w Polsce.
Mijaliśmy różne miejscowości, więc była okazja na obserwację "zwykłych Indii". Mnie przede wszystkim interesowały wioski, gdzie zabudowa była głównie z czerwonej cegły i ogólnie sprawiały wrażenie bardzo biednych. W miastach nierzadkim zjawiskiem są lokale mieszkalne wybudowane na dachach istniejących budynków, w bardzo różnej kondycji i z różnych materiałów, w wielu miejscach widzieliśmy "budowle" składające się z blachy, kartonu, szmat i nie wiadomo czego jeszcze. Na wsi takich zabudowań też było sporo, a nawet domy stanowiły jakieś dziwne "lepianki" czy konstrukcje z gałęzi i płacht narzuconych na nie - osiedle takich "domów" widzieliśmy zresztą też w Jaipurze i Mumbaju. Wszędzie widać było dużo zwierząt - krów, kóz, świń, psów. Częstym widokiem były "krowie placki", czasami całe sterty suszące się na słońcu. W każdej wsi można było zauważyć pompę, przy której kobiety pobierały wodę, prały na kamieniach, a dzieci biegały ochlapując się wodą. Widać też było ludzi myjących się na zewnątrz - w miastach też to widzieliśmy - czy wreszcie załatwiających potrzebę fizjologiczną na świeżym powietrzu.
Dzieci biegają "luzem" w każdym możliwym miejscu i bawią się nie wiadomo czym. W Delhi widzieliśmy kilkoro, które na dachu budynku, prawdopodobnie przed wejściem do własnego lokum, pół dnia bawiły się patykiem. Zastanawialiśmy się, czy polskie dzieci byłyby usatysfakcjonowane takim zajęciem.
Stroje Indusów są bardzo zróżnicowane.
Na wsiach zdecydowanie więcej kobiet ubranych jest w sari, natomiast w miastach ich stroje bywają "pomieszane", tradycyjne elementy ubioru łączone są ze znanymi nam z Europy swetrami, marynarkami czy kurtkami. To, co mnie najbardziej zdziwiło, to brak rajstop (nie widziałam ani razu), za to powszechnie widoczne są różnego rodzaju skarpetki bawełniane. Komicznie to wyglądało, gdy skądinąd elegancko ubrana kobieta na nogach miała skarpetki w kolorowe paski, jak nie przymierzając kilkuletnia dziewczynka.
Mężczyźni zazwyczaj noszą się "po naszemu", przy czym styl stroju to europejskie lata 70-te - koszule, bezrękawniki, spodnie z materiału, choć najchętniej noszonymi przez młodych mężczyzn i dziewczęta spodniami są dżinsy. Tradycyjny hinduski strój męski widoczny jest rzadziej, a jeśli już, to częściej na wsiach, noszą go zazwyczaj starsi mężczyźni, bramini, mnisi.
Indusi najczęściej chodzą boso - w obuwiu lub bez. Dziwiło mnie połączenie ocieplanej kurtki - bo chyba chłodno - i bosych stóp.
Obuwiem "narodowym" są klapki. Indusi noszą je w różnych odmianach - od najzwyklejszych gumowych po eleganckie skórzane, na ogół w stylu "japonek", z paskiem pomiędzy paluchem a pozostałymi palcami stopy. Do klapek zresztą często dostosowane są skarpetki - z osobnym paluchem. Oczywiście widać było też inne obuwie - półbuty u panów, pantofle czy czółenka u pań, adidasy u obu płci.
Jhansi
Po około czterech godzinach jazdy dojechaliśmy do Hotelu Shrinath Palace. Podczas meldowania zrobiono nam fotografie - kolejny, przesadny moim zdaniem, element bezpieczeństwa.
Budynek wydawał się elegancki, choć już po wejściu do pokoju znowu stało jedno dwuosobowe łóżko, a dla trzeciej osoby przyniesiono materac, poduszkę i koc. Przyznać trzeba, że podczas całego pobytu w Indiach ten pokój był najbardziej przestronny, były czyściutkie ręczniki, mydełka i szamponetki, ale jak na deluxe room spodziewałam się czegoś lepszego, a przynajmniej kabiny prysznicowej. Okno wprawdzie wychodziło na zewnątrz, ale widok był nieciekawy - jakieś podwórze i same dachy. Wezwany kierownik hotelu wytłumaczył nam, że zdjęcia w internecie niekoniecznie pokazują pokój, który wynajęliśmy. Opadły nam ręce i daliśmy spokój z wyjaśnianiem tym bardziej, że Mateusz już czuł się bardzo źle, miał dreszcze i bolała go głowa, a jedyne, o czym marzył, to położyć się do łóżka.
Najpierw wylądował w łazience, miał silną biegunkę. Zamówiliśmy do pokoju kawę dla mnie i czarną, gorzką herbatę dla Niego. Powiedział jeszcze, że wystarczą Mu 3-4 godziny snu i wstanie jak "nowy", po czym zasnął niespokojnym snem. Bardzo się martwiłam, ale nadal nie przewidywałam rozwoju wypadków. O wycieczce do Orchhy na razie zapomnieliśmy.
W międzyczasie wzięliśmy z Szymonem prysznic. Od czasu pierwszego przelotu miałam dziwnie "zapchane" lewe ucho i dopiero po tej kąpieli "puściło", choć nie do końca. Stwierdziłam, że chyba czeka mnie w Polsce wizyta u laryngologa.
Później wyszliśmy na krótki spacer. Kupiliśmy słodkie przekąski i dwa cynamonowe "chlebki" dla Mateusza, kulki nadziewane ostrym, mięsnym farszem, słodkie somosy oraz sok z mango w butelce. Usiedliśmy na schodach hotelu, bo pogoda była przepiękna, na pewno powyżej 20oC. Po chwili podszedł do nas pracownik hotelu i zaproponował, żebyśmy usiedli na trawniku, a kiedy podziękowaliśmy - wystawił nam krzesła pod schody. Po kilkunastu minutach wygrzewania się wróciliśmy do pokoju.
Podejrzewam, że Jhansi nie jest nadzwyczaj często odwiedzane przez turystów, zresztą w biurze podróży w Delhi pan "skrzywił się" na nasz plan nocowania tam. Na ulicy i w hotelu byliśmy bardzo obserwowani. Język angielski nie był "mocną stroną" mieszkańców miasta, a jak już posługiwali się nim, to jakoś tak "fafloniąco" (nie moje stwierdzenie).
Miasto okazało się tak samo brudne i zaśmiecone jak Delhi, choć być może jest to krzywdząca opinia, bo zasadniczo poruszaliśmy się tylko w obrębie hotelu czyli kilku ulic. Tam, gdzie byliśmy, na ulicach leżały sterty śmieci i gruzu, poruszało się sporo zwierząt.
Mateusz całe popołudnie "podsypiał", nic nie jadł, biegał do łazienki, więc ostatecznie zrezygnowaliśmy z wycieczki do Orchhy. Wprawdzie mówił, że mamy z Szymonem jechać sami, ale stwierdziliśmy, że zwiedzanie nie byłoby miłe ze świadomością, że On leży w hotelu chory, "półprzytomny", poza tym trochę bałam się Go zostawić samego. Obejrzałam w telewizji Dhoom 3 i czytałam, w przerwach schodząc na dwór na papierosa.
Pod wieczór wydawało się, że Mateusz poczuł się minimalnie lepiej. Zamówiliśmy ryż gotowany na wodzie, ale nie mógł go zjeść. Wcześniej już nafaszerowałam go tabletkami i elektrolitami, ale efekt był mizerny. Zaczynałam się martwić, czy to na pewno tylko rozstrój żołądka. Poszliśmy z Szymonem do apteki ("garażowej"), gdzie Szymon z trudem dogadał się ze sprzedawcą, ale w końcu udało nam się kupić miejscowy specyfik na biegunkę. Co dziwne - pan zalecił jedzenie owoców, a to kłóci się z moim doświadczeniem w tej kwestii. Kupiliśmy więc pół papai, którą w pokoju obrałam i pokroiłam, ale Mateusz i tak nic nie zjadł. Ostatecznie ja zjadłam owoc w czasie czytania książki wieczorem.
Zamówiliśmy śniadanie na wczesną godzinę - mieliśmy wyjeżdżać pociągiem o 9.40 - i dość wcześnie poszliśmy spać. Zasypiając na materacu liczyłam na to, że rano nastąpi "cud"...
23.01.2016 (sobota)
Nie nastąpił...
Obudziłam się o świcie już wiedząc, że nie pojedziemy tego dnia dalej, ale nie było to najważniejsze. Mateusz całą noc biegał do łazienki, Szymon nad ranem też. Użyli określenia: Mamy prysznic z d..., co w innej sytuacji byłoby może śmieszne. Telefonicznie przełożyliśmy śniadanie (wliczone w cenę noclegu) na późniejszą godzinę i w zaistniałej sytuacji próbowaliśmy jeszcze trochę pospać.
Śniadanie było "lekkie", Mateusz nic nie zjadł, a ja tylko trochę, bo wprawdzie czułam się dobrze, ale zaczynałam odczuwać przerażenie.
Po śniadaniu Mateusz stwierdził, że musi jednak udać się do lekarza, więc poszliśmy z Szymonem do miejscowej placówki medycznej - choć zgodnie z polskimi standardami nazwałabym ją "budą", którą zauważyliśmy dzień wcześniej naprzeciwko "apteki". Niestety, była zamknięta, bo była sobota. Zwróciliśmy się więc z prośbą o pomoc w recepcji hotelu. Chcieliśmy, by zawołano lekarza do pokoju, ale okazało się to niemożliwe. Zamówiono nam autorikszę. Mateusz z trudem wstał, ubrał krótkie spodnie Szymona (w razie "W") i pojechaliśmy.
Do dziś żałuję, że nie sfotografowałam tego, co nazywane było prywatnym gabinetem lekarskim, ale byłam zbyt zdenerwowana, by myśleć o zdjęciach. Z perspektywy czasu uważam, że szkoda, iż podczas choroby nie byliśmy w większym mieście - w Agrze obok hotelu stał olbrzymi, piękny szpital, ale też cieszę się, że nie nocowaliśmy w Orchhy, a taki był pierwotny plan, bo tam zapewne w ogóle nie uświadczylibyśmy lekarza. Już w Polsce, kiedy opowiadaliśmy o tych wydarzeniach, Mateusz śmiał się, że zapewne: jakiś wioskowy znachor odymiłby mnie kadzidłami i odśpiewał "mantry" nad moją głową.
Podjechaliśmy pod "garaż", w którym z przodu stała lada i półki z lekarstwami - to była "apteka". W głębi pomieszczenia stało biurko lekarza, kozetka, pośrodku wisiała zasłonka - zapewne dla pacjentek, bo w przypadku Mateusza - mężczyzny nikt nie przejmował się zasłanianiem, a nawet zrobiło się lekkie zbiegowisko. Doktor S.K. Gupta, bo tak się nazywał, zaczął z Mateuszem wywiad i choć z trudem się dogadywali, w końcu wypisał receptę, która od razu została zrealizowana w "aptece" z przodu, pytając Go wcześniej, czy zgodzi się na zastrzyk. On oczywiście zgodził się, bo raczej nie miał wyjścia. Strzykawka na szczęście była jednorazowa, wyjęta ze szczelnego opakowania - wszystko z Szymonem uważnie obserwowaliśmy. Do zastrzyku Mateusz musiał się położyć, a po samej iniekcji (dożylnej) poczuł silny odruch wymiotny, aż jęczał. Doktor powiedział, że nie ma się tym przejmować, bo to skutek uboczny leku (Monocef SB 1 g; w hotelu sprawdziłam w internecie, jest bardzo popularny w Indiach). Już w hotelu Mateusz powiedział nam, że tuż przed wkłuciem doktor uspokajał Go, że jest lekarzem z uprawnieniami i potrafi robić zastrzyki, co raczej nie zwiększyło Jego poczucia bezpieczeństwa. Kiedy chwilę odpoczywał po zastrzyku, doktor zalecił dawkowanie leków doustnych i elektrolitów oraz powiedział, że wolno Mu jeść tylko owoce i pić soki naturalne.
Tym samym tuk-tukiem wróciliśmy do hotelu. Kierowca zażądał takiej kwoty za przejazd, że Szymon nie wytrzymał i powiedział mu, iż wykorzystuje bezczelnie sytuację. Po jakimś czasie przyniesiono nam do pokoju część pieniędzy, chyba "ruszyło go sumienie".
Mateusz poszedł do pokoju położyć się, a my skorzystaliśmy z komputera, by zawiadomić hotel w Agrze, że spóźnimy się o dobę. Szymon znalazł numer telefonu, ale dodzwonił się do hotelowej restauracji, więc po prostu napisał emaila.
Zamówiliśmy przegotowaną wodę, kawę dla mnie oraz potrawę z ryżu, którą Mateusz określił jako "obrzydliwą", ale troszkę zjadł. Ja uważałam, że był to ryż w ziemniaczanej papce, a Szymon po prostu zjadł wszystko do końca. Obydwaj wzięli tabletki i wypili elektrolity.
Poszliśmy z Szymonem po zakupy, przede wszystkim papier toaletowy, który wprawdzie na naszą prośbę donoszono nam, ale ciągle było mało - hotelowe rolki są malusieńkie, poza tym skończyły nam się chusteczki higieniczne. Kupiliśmy też chusteczki nawilżane - dzięki ci, człowiecze, któryś je wymyślił!
Po drodze zjedliśmy porcje owoców na miseczce, były świeże i wyborne. Zgodnie z tym, czego doświadczyliśmy wcześniej, sądziliśmy, że miseczki są jednorazowego użytku, więc z nimi w rękach ruszyliśmy przed siebie, a pan sprzedawca dogonił nas, gestykulując gorączkowo. Przeprosiliśmy, cofnęliśmy się do kramiku i zjedliśmy owoce na miejscu.
Szymon w hotelu zapytał o koszt wynajęcia samochodu do Agry i dowiedział się, że będzie to kosztowało 4000 INR. W pokoju Mateusz stwierdził, że czuje się zdecydowanie lepiej, a taksówki nie mamy zamawiać, bo rano wyjdziemy na miasto i znajdziemy tańszy transport.
Dzień spędziliśmy w pokoju. Chłopacy obydwaj spali, ja czytałam i oglądałam TV. Po południu wyszliśmy z Szymonem i kupiliśmy kilka somosów i papaję, zamówiliśmy też znowu miskę ryżu. Tym razem Mateusz trochę zjadł.
Bardzo żałowaliśmy, że przepadła nam wycieczka do Orchhy, bo była to jedyna mała miejscowość w naszym planie podróży. Już po powrocie do Polski obejrzałam w internecie zdjęcia i żałowałam jeszcze bardziej...
Wieczorem Mateusz poczuł się już na tyle dobrze, że zszedł na dół, by skorzystać z internetu i wykłócał się o ciepłą wodę mówiąc, że spaliśmy wcześniej w hotelach o niższym standardzie i woda była gorąca. Pan kierownik (a może właściciel) osobiście obiecał, że woda będzie za pół godziny i była to oczywista "ściema", więc wykąpaliśmy się z Szymonem w chłodnej, a Mateusz w ogóle zrezygnował z prysznica.
24.01.2016 (niedziela)
Wstaliśmy rano. Mateusz doszedł do siebie, przynajmniej na tyle, by kontynuować podróż, choć tak naprawdę do samego końca nie wszystko było w porządku. Wykąpał się (w gorącej wodzie), na śniadanie podjedliśmy resztki z poprzedniego dnia i poszliśmy szukać taksówki, by jechać do Agry. Ruch na ulicach był bardzo mały, ponieważ było dość wcześnie i w dodatku niedziela. W końcu na stacji paliw znaleźliśmy mężczyznę, który był zainteresowany wynajmem auta, ale zadzwonił do szefa, by ten przyjechał ustalić cenę. Po chwili pojawił się samochód, którym to my mieliśmy pojechać do wspomnianego szefa. Zdenerwowaliśmy się tym bardziej, że trudno było się z nimi dogadać i wróciliśmy do hotelu, by skorzystać z ich usługi. Pani w recepcji zamówiła taksówkę, która - jak nam powiedziała - miała przyjechać z Orchhy. Byliśmy wkurzeni na samych siebie, że nie zdecydowaliśmy się na zamówienie auta poprzedniego dnia, bo podjechałoby na żądaną godzinę, a tak czas mijał - było już po 10-tej, siedzieliśmy przed hotelem patrząc w niebo, a zależało nam, by dostać się do Agry jak najwcześniej, ponieważ i tak na zwiedzanie najważniejszego punktu wycieczki pozostało nam już tylko jedno popołudnie.
W pewnym momencie przy bramie zjawił się młody mężczyzna, strażnik skierował go do nas, a my praktycznie od razu zorientowaliśmy się, że to kierowca auta ze stacji paliw. W tym jednak momencie było nam obojętne, do jakiego samochodu wsiadamy, byle szybciej. Niestety, ta decyzja skutkowała późniejszymi nerwami, pocieszaliśmy się tylko, że nie wiemy, jaki byłby przejazd taksówką z Orchhy.
Już na samym początku okazało się, że kierowca nie mówi po angielsku (tylko kilka zwrotów), nie rozumiał, co Mateusz do niego mówi, a co najgorsze - w trakcie jazdy wyszło na jaw, że nie zna drogi do Agry. Co jakiś czas zatrzymywał się i pytał miejscowych, którędy ma jechać. Miał wprawdzie smatfona, ale chyba tylko na pokaz, bo GPS albo nie działał, albo nie umiał go uruchomić. Pod koniec jazdy Mateusz stracił cierpliwość i zaczął wręcz pokrzykiwać na niego, a w samej Agrze praktycznie z mapą w ręku go pokierował. Faktycznie chłopak był strasznie "niekumaty", choć jednocześnie było mi go żal, bo wydawał się zagubiony, zapewne pierwszy raz został wysłany w taką podróż, a był na pewno odpowiedzialny przed swoim szefem. Gdy doszło do zapłaty, Mateusz chciał utargować 1000 INR (z umówionych 4000 INR) za te wszystkie "cyrki" i opóźnienie. Kierowca oczywiście nie mógł sam podjąć decyzji, już nawet zaczął dzwonić do szefa, ale ja powiedziałam, że ma szybko "zamknąć temat" i zapłacić, bo szkoda czasu i energii.
W drodze robiłam zdjęcia, ale podczas jazdy i przez szybę auta, więc są kiepskiej jakości. Starałam się uchwycić w obiektywie koloryt i kontrasty indyjskiej prowincji. Nie potrafię ich podpisać, bo po prostu "pstrykałam", kiedy coś mnie zainteresowało, ponadto w mniejszych miastach i wsiach nie ma angielskich napisów na drogowych tablicach informacyjnych, a "robaczków" nie umiem odczytać...
Choroba i wywołane nią zmiany w planie podróży kosztowały nas około 700 zł. Nie dbałam o wzięcie rachunku, więc nie wykorzystałam wykupionego ubezpieczenia. To wszystko jednak było nieistotne w konfrontacji z faktem, że Mateusz względnie wydobrzał i nie dzieje się nic gorszego.
Agra
Trzygwiazdkowy Hotel Dasaprakash okazał się najlepszym podczas całego pobytu w Indiach, szkoda więc, że wykorzystaliśmy tylko jeden nocleg w nim. Pokój nie był wprawdzie zbyt duży, zamiast trzeciego łóżka dano nam znowu materac, ale poza tym wszystko wręcz lśniło czystością jak na warunki indyjskie, koce i poduszki były powleczone w białą, świeżą pościel, na stoliku stały butelki wody i elektryczny czajnik, leżały saszetki z kawą i herbatą, a w łazience wisiały bielusieńkie ręczniki oraz była kabina prysznicowa i gorąca woda! Brak okna nie zmniejszył naszego zadowolenia.
Po zameldowaniu się szybko wyruszyliśmy na miasto, bo czasu do wieczora mieliśmy niewiele. Z góry ustaliliśmy, że zasadniczo zdążymy zwiedzić tylko Taj Mahal. Od razu spotkało nas kolejne zaskoczenie - przejazdy tuk-tukiem były relatywnie tanie w porównaniu z poprzednimi miastami.
Dojechaliśmy do miejsca, gdzie mieściły się kasy, by dalej iść pieszo. Bilet wstępu był drogi, najdroższy w całych Indiach - 750 INR. Po drodze do bramy kompleksu znajdowały się sklepiki, bary i kantory wymiany walut. Weszliśmy do jednego z nich wymienić pieniądze. Bardzo zdziwiliśmy się, gdy pan siedzący za biurkiem odezwał się do nas po polsku. Okazało się, że spędził w Polsce wiele lat, mieszkał we Wrocławiu, od niedawna przebywa w swoim kraju, a w kantorze pomaga bratu, który jest jego właścicielem. Chyba spodobały mu się Polki, bo z rozmowy wywnioskowaliśmy, że miał dwie polskie żony, a teraz znowu ma polską narzeczoną. Dał nam swój numer telefonu i obiecał pomoc w razie potrzeby, z czego ani razu nie skorzystaliśmy, niemniej propozycja była bardzo miła.
I wreszcie znaleźliśmy się przy Taj Mahal - o którym marzyłam i nie wierzyłam, że kiedyś zobaczę go "na żywo". Powiedzieć można tylko jedno - Taj Mahal jest przepiękny, choć Mateusz stwierdził, że spodziewał się czegoś jeszcze większego i okazalszego. Malkontent...
Korzyść z drogiego biletu była taka, że nie musieliśmy stać w koszmarnie długiej kolejce, tylko wraz z innymi obcokrajowcami zostaliśmy wpuszczeni do mauzoleum z boku. Przy sarkofagach rzuciłam pieniążek - na szczęście i... może kiedyś tam wrócę...
Na teren kompleksu Taj Mahal wchodziliśmy Bramą Wschodnią (Eastern Gate), a wyszliśmy Bramą Zachodnią (West Gate). Jak wszędzie, tak i tutaj rozłożyło się wielu handlarzy pamiątkami, kupiłam magnes na lodówkę z wizerunkiem Taj Mahal. Uliczka, którą szliśmy, wydawała nam się jakaś taka "boczna" i zastanawialiśmy się, czy na pewno idziemy w dobrym kierunku, ale faktycznie doszliśmy do Red Fort (Czerwonego Fortu), który obejrzeliśmy już tylko z zewnątrz, jako że pora była późna, a zwiedzanie fortu możliwe jest do zmroku. Szkoda, bo budowla - delikatniejsza, najbardziej wyrafinowana ze wszystkich fortów indyjskich - warta jest obejrzenia.
Wynajętym tuk-tukiem wróciliśmy do hotelu. W czasie jazdy ściemniło się, więc poszliśmy do hotelowej, wegetariańskiej restauracji na kolację. Szymon i ja zamówiliśmy specjalność lokalu - coś w rodzaju thali, składające się z pikantnej zupy, suchego, ryżowego naleśnika, słodko-ostrego sosu, podsmażonych ziemniaków, też ostro przyprawionych i białej "papki" o kokosowym smaku, bardzo delikatnej w smaku. Nie pamiętam nazw tych potraw, ale były smaczne, choć znowu jedzenie miało być no spicy (nie ostre), a było bardzo pikantne. Zauważyliśmy, że w zestawach obiadowych zawsze jest jeden składnik, którego zadaniem jest złagodzenie smaku po ostrych potrawach, jak tutaj ta "papka". Mateusz zjadł sałatkę owocową i wypił naturalny sok. Ja wypiłam też kawę. Kolacja nie była tania, ale czuliśmy się bezpiecznie pod względem "żołądkowym".
Po tygodniu żywienia się indyjskimi potrawami i "przejściach" stwierdziliśmy z Mateuszem, że tutejsze jedzenie jest dla nas za ostre, a Indusi tak naprawdę nie znają smaku mięsa i warzyw, ponieważ z powodu dużej ilości przypraw w efekcie końcowym wszystko ma podobny smak, przynajmniej my tak to odbieraliśmy. Szymon nie zgodził się z nami, Jemu wszystko smakowało, więc był "testerem" jedzenia. Niemniej wszyscy już w tym czasie zatęskniliśmy za golonką w kapuście i kluskami ziemniaczanymi, w ogóle za polskim jedzeniem.
Poszliśmy jeszcze na krótki spacer. Kupiliśmy wodę i sok w sklepie o nazwie "sklep codziennych potrzeb", który przypominał nasze sklepy wielobranżowe. W ogóle dzielnica, w której się znajdowaliśmy, miała charakter "europejski" - z wyjątkiem śmieci leżących po bokach.
Wieczorem wszyscy uraczyliśmy się długim, gorącym prysznicem. Szymon zaparzył dla siebie i dla mnie kawę, oglądaliśmy TV - bollywoodzkie teledyski weszły już do wieczornego kanonu.
25.01.2016 (poniedziałek)
Obudziłam się kilka minut po 5-tej. Próbowałam dobudzić Chłopaków, ale ociągali się ze wstaniem, więc ubrałam się i wyszłam, by przed hotelem zapalić papierosa. Hotel "spał", wszędzie były tylko nocne światła, ale pan w recepcji obudził się zaalarmowany ruchem w hollu. Otworzył mi drzwi, które - skądinąd eleganckie, szklane - zamknięte były na sztabę, czyli po prostu gruby, drewniany kij wetknięty w uchwyty. Pomimo bardzo wczesnej pory było dość ciepło, ale mgliście i lekko kropił deszcz. Miasto również sprawiało wrażenie pogrążonego we śnie, na ulicy ruch był niewielki, po drugiej stronie ktoś rozkładał stragan. Wchodząc potknęłam się przy drzwiach i pan spojrzał na mnie dziwnie - zapewne sądził, że jestem nietrzeźwa po całonocnej libacji, bo niby dlaczego ktoś "błąka się" o tak nieludzkiej porze? Wydaje się, że Indusi późno kładą się spać, ale też później wstają, no chyba że ktoś musi wcześnie zacząć pracować. Na dokładkę pomyliłam piętra i próbowałam wejść do innego pokoju. Piękny początek dnia!
Wymeldowaliśmy się i tuk-tukiem pojechaliśmy na dworzec kolejowy, skąd o 7.15 miał odjeżdżać nasz pociąg. Sądziliśmy, że - podobnie jak na lotniskach - na podstawie wydrukowanego potwierdzenia rezerwacji odbierzemy bilety, tymczasem pan w okienku stwierdził, że ten wydruk łącznie z paszportami stanowi bilet. Odczytaliśmy informację, że pociąg jest opóźniony około pół godziny, prawdopodobnie z powodu mgły, ale już po krótkim czasie czas opóźnienia zmienił się na 1,5 godziny. Na dworcu pasażerowie - Indusi koczowali w grupkach, niektórzy, otuleni kocami, spali gdzie popadnie.
Usiedliśmy w barze, by zjeść jakieś śniadanie. Szymon zamówił wegetariańskiego hot-doga, Mateusz kanapkę, której nie zjadł do końca, bo była "paskudna". Chciał też czarną herbatę, więc zamówił Tea regular, ale niestety była z mlekiem. Ja oczywiście piłam kawę.
Widok ludzi załatwiających potrzeby fizjologiczne w miejscach publicznych przestał robić na nas wrażenie po kilku dniach pobytu w Indiach, ale jednak lekko osłupiałam, gdy na peronie pani przytrzymała małe dziecko, może 2-letnie, nad chodnikiem, dziecko zrobiło kupę, po czym pani wodą z butelki umyła mu pupę (ręki już nie umyła), naciągnęła dziecku spodenki, a resztą wody spłukała ekskrementy na torowisko.
Ostatnie pół godziny spędziliśmy na peronie. Na torze stał słynny "Maharajas Express", wzbudzając zainteresowanie wielu Indusów, którzy nawet robili sobie fotografie na jego tle. To też pstryknęłam...
Kiedy wreszcie podjechał "nasz" pociąg, bez większego problemu trafiliśmy do właściwego wagonu, musieliśmy tylko trochę pobiegać po peronie, bo pociągi są strasznie długie. Wyruszyliśmy około godziny 10-tej, z prawie 3-godzinnym opóźnieniem.
W pociągu było zimno z powodu nieszczelnych bądź w ogóle otwartych okien, a i drzwi wagonu często zostawały otwarte po zatrzymaniu się na jakiejś stacji. Było też brudno, a Szymon po wizycie w toalecie powiedział mi, żebym zacisnęła nogi i nie szła tam pod żadnym pozorem (zwykła dziura w ob...nej podłodze). Doszliśmy do wniosku, że przy takim sposobie odżywiania Indusi chyba ciągle mają biegunkę.
Mieliśmy dwa miejsca siedzące i jedno leżące na górze w klasie SL (Sleeper Class). Chłopacy wrzucili na górę plecaki i Mateusz się na nich ułożył. Spędził tam całą drogę. My z Szymonem zdrzemnęliśmy się na siedząco, choć ja tylko kwadrans - nie mogłam spać. Na sam koniec jazdy zorientowałam się, że tak naprawdę miejsca leżące były dwa - wystarczyło podnieść oparcie, zahaczyć na wiszących uchwytach i utworzyłaby się "leżanka".
Podczas postojów na stacjach przez pociąg przewijał się korowód sprzedawców herbaty, jedzenia, łańcuchów - chyba do przypinania bagaży, a nawet grzechotek - nie rozwiązałam zagadki ich przeznaczenia, bo dziecięce raczej nie były.
Na "leżance" obok zajął miejsce młody mężczyzna, mniej więcej w wieku Chłopaków, ładnie i czysto ubrany, wydawał się być kulturalny. Jego kultura rozwiała się jak dym, kiedy po posiłku pan pieczołowicie zwinął opakowanie po herbatnikach i kubeczek po herbacie, po czym otworzył okno i wyrzucił śmieci na zewnątrz. Tak czynił też z kolejnymi śmieciami, a jadł kilkakrotnie. Zasadniczo niepotrzebnie się trudził otwieraniem okna, mógł rzucać śmieci na podłogę - i tak było ich mnóstwo - bo w międzyczasie przez wagon przeszedł pan z miotłą i zamiatał, również między naszymi nogami.
Jaipur
Po wyjściu z dworca kolejowego w Jaipurze znowu "napadli" na nas rikszarze. Czytałam o "kosztownych" przygodach turystów nie znających adresu hotelu, obwożonych po miastach przez rikszarzy czy taksówkarzy z włączonym taksometrem. My znaliśmy adresy, ponadto poinstruowani przez osoby znające temat z góry umawialiśmy się na cenę, co zapewne niekoniecznie zawsze było oszczędne, ale względnie bezpieczne finansowo.
Stanęłam z boku, by zapalić papierosa w czasie ewentualnych negocjacji i po raz pierwszy zwrócono mi uwagę, że w tym miejscu nie wolno palić. Na szczęście policjant nie był zbyt rygorystyczny (mandat 500 INR).
Pojechaliśmy do hotelu Chit Chat Guest House, który okazał się nie najlepszy. Pościele i kapy do przykrycia nie były pierwszej świeżości, a właściwie były po prostu brudne, o ciepłą wodę trzeba było prosić, a nawet wówczas nie zawsze była, okno wychodziło na jakieś pomieszczenie kuchenne no i oczywiście zamiast trzeciego łóżka znowu dostaliśmy materac.
Umyliśmy się trochę po podróży i poszliśmy zjeść obiad w hotelowej restauracji. Szymon i ja zjedliśmy niewielkie, wegetariańskie dania - zapiekany ser z sosem, który znowu był ostry jak diabli, Mateusz wypił tylko sok owocowy. Zapłaciliśmy dość drogo jak za tak kiepski posiłek i to była nasza jedyna wizyta w tej restauracji.
Ponieważ było już dość późno, zdecydowaliśmy się na obejrzenie jednego miejsca - kompleksu Galtaji. Wynajęliśmy tuk-tuka i kierowca podwiózł nas na miejsce, skąd mieliśmy sami wspinać się na górę, on zaś czekał, aż zejdziemy, by podwieźć nas z powrotem do miasta. Do świątyni można się dostać na dwa sposoby: łatwiejszy - objeżdżając góry i docierając do parkingu przy samej świątyni lub trudniejszy, ale malowniczy - zacząć przy Galta Gate, wspiąć się do przełęczy obok Świątyni Słońca i zejść do Świątyni Małp z góry. Tego dowiedzieliśmy się jednak dopiero następnego dnia, a nie mieliśmy wyboru, bo rikszarz przywiózł nas pod Galta Gate. Kupiliśmy fistaszki i wyruszyliśmy na spacer.
W drodze na górę widzieliśmy koczujących pod murami ludzi. Kiedy im się przyjrzałam, zrozumiałam, że oni po prostu mieszkają w tym miejscu.
Zaczepił nas starszy mężczyzna, wskazując na krowę, która wyraźnie się cieliła. Po chwili zorientowaliśmy się, że chce pieniędzy, Najstraszniejsze było to, że kiedy następnego dnia szliśmy tą samą drogą, krowa była w takim samym stanie, więc podejrzewaliśmy, że cielę jest już martwe.
Już prawie od samego dołu pojawiły się małpki. Kiedy tylko zauważyły w dłoni Szymona torebkę z orzeszkami, natychmiast zaczęły za nim biec, nawet próbując Mu ją wyrwać.
Doszliśmy na górę, skąd widoczna była przepiękna panorama Jaipuru. Podeszliśmy do świątyni, która wydawała się być naszym celem (Świątynia Małp), a zorientowaliśmy się, że to Surya Mandir, świątynia boga Słońca - Surja. Miejsce okazało się zamieszkałe przez rodzinę: tatę, który akurat podjechał motocyklem, mamę i dwoje dzieci. Dziewczynka zaprosiła nas do wnętrza świątyni, więc Szymon i ja weszliśmy. Tam kazała nam uklęknąć, opowiedziała w kilku zdaniach o świątyni i bogu, namalowała nam na czołach czerwone kropki - tilaka. W międzyczasie chłopiec (około 10-letni) włączył jakieś urządzenie napędzające bęben, a ręcznie uderzał talerzami - zgiełk był spory, ale widocznie tak właśnie miało być. Otrzymaliśmy też do zjedzenia kuleczki cukru. Szymon rzucił na tacę kilkadziesiąt rupii.
Po zakończonym rytuale wyszliśmy przed świątynię. Dziewczynka była niesamowicie radosną gadułą, wypytała nas o imiona i wiek, skąd jesteśmy - o to zresztą pytali nas prawie wszyscy napotkani Indusi. Sama przedstawiła się jako Aditi i wyjawiła, że ma 8 lat. Opowiadała o Świątyni Małp, a jej mama trochę nakreśliła Szymonowi, jak żyją w świątyni, m.in. muszą na noc zamykać bramę, bo z gór schodzą dzikie zwierzęta.
Zaczęło się ściemniać, więc ruszyliśmy na dół obiecując sobie, że następnego dnia wrócimy, by dotrzeć do Świątyni Małp.
Wróciliśmy tuk-tukiem do miasta. Rikszarz, bardzo sympatyczny, podwiózł nas do niedrogiej knajpki "Mohan" i objaśnił, jak z tego miejsca dotrzeć do hotelu. W knajpce zjedliśmy kolację. Ja zamówiłam lassi, ale nie było tak smaczne, jak w Varanasi. Na zakończenie wraz z rachunkiem dostaliśmy do przegryzienia cukier i ziarna anyżu, co później zdarzyło się jeszcze w kilku miejscach, ponieważ anyż żuty po posiłku jest środkiem wspomagającym trawienie i odświeżającym oddech.
Podczas spaceru do hotelu napotkaliśmy orszak ślubny - barwny i bardzo głośny. Doszliśmy do wniosku, że zorganizowanie takiego pochodu w Polsce byłoby prawie niemożliwe (pozwolenia), a tutaj nikt się nie przejmował tamowaniem ruchu czy odpalaniem fajerwerków bez opamiętania, bezpośrednio na ulicy.
Spacerując po wieczornym Jaipurze zauważyliśmy, nie pierwszy raz zresztą, że sporo budynków i różnych miejsc obwieszonych jest sznurami lampek, takimi, jakie w Polsce wiesza się na choinkach. Zastanawiałam się, czy to pozostałość po witaniu Nowego Roku czy po prostu Indusi lubią światełka i to najlepiej migające, bo że lubią, by wszystko było barwne, pstrokate i krzykliwe, to pewne. W ogóle, biorąc pod uwagę tzw. "kanon dobrego smaku" ogólnie uznawany w świecie zachodnim, Indusi są dość kiczowaci, co mnie akurat nie przeszkadza.
Na "naszą" ulicę weszliśmy od przeciwnej strony niż przyjechaliśmy po południu i na szczęście, bo odkryliśmy fantastyczny lokalik ze świeżo wyciskanymi sokami, którymi raczyliśmy się tego, jak i następnego dnia. Posmakowaliśmy soków z granatów, mandarynek oraz dwóch nieznanych nam owoców, były wyśmienite.
W sklepie przed hotelem Szymon kupił chipsy do podgryzania przed snem. Wykąpaliśmy się - ja w ciepłej wodzie, Chłopacy niestety już nie - i poszliśmy spać.
26.01.2016 (wtorek)
Wstałam rano, bo pogoniły mnie "wnętrzności", na szczęście poza tym dobrze się czułam, choć już do końca wycieczki dość często musiałam brać tabletki przeciwbiegunkowe, które pozwalały przetrwać dzień.
Chłopacy się ociągali, zmęczeni wczesnym wstawaniem w poprzednich dniach, ale w końcu wyszliśmy i tuk-tukiem pojechaliśmy do Old City (Stare Miasto). Cały dzień "walczyliśmy" z rikszarzami, którzy wszyscy, jak jeden mąż, potakiwali, że mówią po angielsku, a później ani w ząb, ewentualnie parę słów. Natomiast z tym pierwszym dogadaliśmy się w kwestii wymiany waluty. Zawiózł nas do zamkniętego wprawdzie jeszcze kantoru, ale pan wyszedł i dokonaliśmy transakcji. Mateusz wymienił tylko trochę pieniędzy, co nie było przemyślane, bo potrzebowaliśmy ich więcej, ale z drugiej strony źródło wymiany wydawało się niepewne. Pocieszeniem był fakt, że pozbyliśmy się banknotu 50$, którego w Delhi w kantorze nie chciano przyjąć.
Pogoda była świetna. Zwiedzanie zaczęliśmy od New Gate (Nowej Bramy), przeszliśmy ulicami Bapu Bazar i Johari Bazar, mijając Sanganeri Gate (Bramę Sanganeri). Bazary były jeszcze nieczynne, dopiero otwierano niektóre sklepy. Chłopacy próbowali różnych przekąsek - Mateusz z ostrożnością - i soków, ja tylko odrobinę kosztowałam, by "rewolucja" nie wróciła. Mateusz po drodze próbował dogadać się z właścicielem sklepu z biżuterią w sprawie wymiany waluty, ale pan okazał się bardzo "obliczony" i oferował za niski kurs jak na nasze potrzeby.
Na ulicy widzieliśmy fakirów "zaklinających" kobry. Akurat jakiś "biały" turysta robił sobie z nimi zdjęcia, więc też popstrykałam. Kiedy to zauważyli, zaczęli wołać o pieniądze. Bezczelnie im uciekliśmy...
Mijając Jama Masjid (meczet) doszliśmy do Hawa Mahal (Pałacu Wiatrów) i tam dowiedzieliśmy się, że cena wielowejściowego biletu wzrosła w zeszłym roku z 400 INR na 1000 INR, co jest spowodowane znacznym spadkiem dochodów z turystyki. Zrezygnowaliśmy więc z wejścia do środka i poszliśmy w stronę Jantar Mantar (obserwatorium astronomicznego) i City Palace (Pałacu Miejskiego). Wszystkie te przybytki obejrzeliśmy tylko z zewnątrz.
Trochę szkoda mi było, że nie wchodzimy do środka, ale po pierwsze - Chłopacy nie mieli wielkiej ochoty na oglądanie wnętrz, po drugie - chcieliśmy koniecznie tego dnia udać się do Świątyni Małp i mogłoby nam zabraknąć czasu, a wreszcie po trzecie - rzeczywiście musieliśmy zacząć "liczyć się" z pieniędzmi. Zdecydowaliśmy wspólnie, że najistotniejszym punktem programu uczynimy Fort Amber.
Poszliśmy dalej, zatrzymując się przy bazarowych stoiskach, gdzie kupiłam kolejne bransoletki, weszliśmy też do Świątyni Kryszny (bezpłatnie). Mieliśmy wielką ochotę na wejście na wieżę Ishwar Lat, ale z powodu obchodzonego tego dnia Święta Republiki była nieczynna.
Po tym spacerze stwierdziliśmy, że miasto ma ciekawą zabudowę, jest relatywnie czyste i jak na razie stanęło na pierwszym miejscu w rankingu odwiedzonych przez nas miejsc.
Pod Ajmeri Gate (Bramą Ajmeri) wsiedliśmy do kolejnego tuk-tuka i pojechaliśmy do Fortu Amber.
W czasie jazdy zrobiłam kilka zdjęć, udało mi się przy okazji uchwycić w kadrze słonie, które właśnie szły na sjestę.
Przed wejściem na teren fortu handel oczywiście kwitnie. Szymon kupił wielki zielony kokos, w którym pan wydrążył dziurkę i przez nią piliśmy sok (wodę kokosową) - nie był jakiś nadzwyczajny.
Fort Amber jest ogromny, wydawało nam się, że nie ma końca. Zrezygnowaliśmy z wejścia na wyższe, płatne poziomy, chodziliśmy po dolnym dziedzińcu. Szymon "zaprzyjaźnił się" z małpkami, których też było tutaj sporo. W ogóle nie bały się ludzi, generalnie można było odnieść wrażenie, że wręcz ludzi ignorują, choć zaczynały wykazywać zainteresowanie, jeśli ktoś miał coś do jedzenia.
Murami podeszliśmy do bram Fortu Jaigarh, które to mury doprowadziłyby nas zapewne aż do Fortu Nahargarh, gdybyśmy nie musieli wracać do tuk-tuka.
W czasie krótkiego odpoczynku podeszli do nas kilkunastoletni chłopcy i poprosili Mateusza, żeby zrobił im zdjęcie smarfonem. Byliśmy zaskoczeni, że nie boją się dać zupełnie obcej osobie telefonu, doszliśmy jednak do wniosku, że wydawaliśmy się "niegroźni", jako że obcokrajowcy w opinii Indusów są "bogaczami" i teoretycznie powinniśmy mieć urządzenia wyższej klasy niż oni. Zdziwiliby się...
W drodze powrotnej do Jaipuru zatrzymaliśmy się przy Jal Mahal (Wodny Pałac).
Podjechaliśmy po raz kolejny pod Galta Gate. Ponownie pokonaliśmy drogę na górę, ale tym razem małpki nie biegły za nami, bo nie mieliśmy w rękach nic, co by je interesowało. Doszliśmy do odwiedzonej wczoraj Surya Mandir i zeszliśmy w przełęcz, by tym razem dojść do Świątyni Małp. Wokół drogi widzieliśmy mnóstwo szmat i różnych części garderoby poprzywiązywanych do gałęzi drzew lub po prostu rzuconych na ziemię. Nawet dziwiliśmy się, że niby taka bieda w Indiach, a wyrzucają ubrania - niektóre były w nienajgorszym stanie, jednak słusznie podejrzewaliśmy, że w tym przypadku nie ma to nic wspólnego ze śmieceniem, bo później dowiedzieliśmy się, że to podarki dla małp.
Przed wejściem na teren kompleksu Galtaji była bramka, gdzie zatrzymali nas dwaj młodzi kapłani. Jeden z nich zaprosił nas do maleńkiej świątyni Hanumana. Mateusz nie chciał wejść, ale ja z Szymonem zdjęliśmy buty i weszliśmy. Kapłan opowiedział o historii powstania świątyni. Wizerunek na skale powstał w sposób naturalny, a wyznawcy, dopatrzywszy się w nim obrazu boga Hanumana, zbudowali miejsce kultu. Później odprawił dla nas rytuał. Najpierw namalował nam na czołach tilaki, odśpiewując przy tym mantrę, następnie otworzył stojące z boku pudełko, wyjął z niego kawałki kolorowej włóczki - rakhi - i przewiązał nam je na nadgarstkach - Szymonowi na prawej ręce, mnie na lewej. Na koniec dostaliśmy do ust grudki cukru. Kapłan wyjaśnił, że rytuał miał na celu stworzyć "dobrą" karmę, chronić nas, a zjedzeniem cukru jak gdyby zaaprobowaliśmy wszystko, co w świątyni się wydarzyło. Tak jakby pytał nas o zgodę... choć też nie zmuszał.
I byłoby egzotycznie, ciekawie i sympatycznie, gdyby nie jeden drobny fakt... Przed wejściem usłyszeliśmy, że datek na świątynię jest "co łaska", ale kapłan w oryginalny sposób zasugerował nam jego wysokość. Otóż w pudełku, z którego wyjął rakhi, na samym wierzchu leżał banknot 1000 INR. Kiedy na koniec położyłam 100 INR, mina wyraźnie mu zrzedła, choć szybko się opanował. Tym sposobem poznaliśmy kolejny "trick" mający na celu wyciągnięcie pieniędzy od turystów. Na dokładkę Mateusz stwierdził, że drugi kapłan, z którym stał przed wyjściem, podczas rozmowy dotykał Go i obejmował, czego On strasznie nie lubi, jest na to wręcz uczulony.
Zapłaciliśmy 50 INR za możliwość wejścia z aparatem fotograficznym. Niestety, po kilkukrotnym pstryknięciu rozładowała się bateria w aparacie, ponieważ poprzedniego wieczoru Mateusz "zablokował" mi gniazdko, ładując telefon. Byłam wściekła, ale nic nie mogłam zrobić, tak więc pozostało nam tylko oglądanie.
Na terenie kompleksu było zadziwiająco mało małp, ale po chwili odkryliśmy, że przebywały na ogrodzonym terenie, gdzie najwyraźniej znajdowały się, na równi z innymi zwierzętami, pod opieką mnichów.
Wyszliśmy z drugiej strony Galtaji, główną bramą. Wprawdzie stały tam tuk-tuki, ale cena za dowiezienie do centrum miasta wydawała nam się wysoka. W końcu jeden z kierowców zgodził się zawieźć nas za oferowaną kwotę, ale w zamian mieliśmy podróż w indyjskim stylu - dosiadła do nas żona kierowcy i jeszcze jeden mężczyzna, chyba kolega, było więc nieco "tłoczno". I wesoło, ponieważ pan włączył indyjską muzykę, tak głośno, że uszy "puchły".
Wysiedliśmy przy "Ganesh Restaurant" (knajpka polecana przez Lonely Planet) w pobliżu New Gate. Wejście do niej prowadziło po wąskich i stromych schodkach wciśniętych pomiędzy sklepiki, wręcz "ukryte", nigdy sami ich nie znaleźlibyśmy. Niestety, jedzenie znowu okazało się bardzo pikantne, najłagodniejszą w smaku potrawę - zupę grzybową - miał Szymon. Zjadłam tylko trochę, by nie podrażnić żołądka. Mateusz i ja postanowiliśmy, że aby uniknąć kłopotów, będziemy od tej pory trzymać się ryżu i owoców.
Po obiedzie przeszliśmy się po tłumnym o tej porze bazarze. Znowu piliśmy świeże soki, m.in. z trzciny cukrowej - był słodkawy, odświeżający, całkiem smaczny. Pospacerowaliśmy, z daleka obejrzeliśmy budynek Albert Hall Museum (Muzeum Centralnego). Zdjęcia zrobiłam telefonem, ale nie nadają się do użytku. Nic dziwnego... Szymon kupił buty, a odbyło się to wręcz zabawnie. Wszedł pooglądać i nic nie mówiąc wychodził, kiedy sprzedawca z własnej inicjatywy obniżył znacząco cenę, więc po obejściu całego bazaru wróciliśmy po nie.
W kolejnym tuk-tuku pan oczywiście kiwał głową, że rozumie po angielsku. Mateusz poprosił, by w drodze do hotelu zatrzymał się przy jakimś kantorze, a on... zawiózł nas prosto pod hotel. Poszliśmy więc do pokoju odpocząć chwilkę. Podłączyłam ładowarkę z baterią aparatu, umyliśmy się i wyszliśmy, by poszukać punktu wymiany waluty. Mateusz wszedł do sklepiku obok hotelu zapytać o adres najbliższego kantoru, a żeby nie błądzić, znów wsiedliśmy do tuk-tuka. Trafił nam się tym razem szalenie sympatyczny i przyjazny pan, który sam zgodził się na hindi price (miejscową cenę) i zawiózł nas do kantoru, który okazał się zamknięty. Pan podwiózł nas zatem do sklepu włókienniczego (poduszki, narzuty, szale itp.), gdzie Mateusz dokonał wymiany.
W sklepie młody mężczyzna zainteresował się zarostem Szymona, nie on pierwszy zresztą. Swoją rudawą brodą Szymon niejednokrotnie przyciągał uwagę, co niekoniecznie Mu się podobało. Sądzę, że powodem jest to, iż Indusi z natury mają tylko ciemne włosy, a inny naturalny kolor jest chyba przez nich pożądany, szczególnie przez mężczyzn. Widzieliśmy ich wielu ufarbowanych na przeróżne odcienie właśnie rudego koloru. Tutaj Szymon był też podejrzewany o farbowany zarost, a kiedy zaprzeczył, wywołało to wręcz niedowierzanie. Jego tatuaże też intrygowały Indusów, a nawet niektórzy dotykali Go bezceromonialnie, co było dość niegrzeczne.
Mateusz z kolei wzbudzał zainteresowanie... spodniami. Ich wojskowy krój i wzór były przyczyną oczywistych pytań o przynależność do armii.
Ja na szczęście byłam anonimowa - ani blondynka, ani młoda, więc w ogóle nieinteresująca...
Pieszo wróciliśmy do hotelu, zaliczając po drodze kolejkę soków we "wczorajszym" lokaliku. Pomijając ich fantastyczny smak i świeżość - chłopak nas obsługujący był tak roześmiany i sympatyczny, że aż serce się radowało. Kupiliśmy zapas wody, soków, chipsów i herbatników na wieczór oraz podróż następnego dnia. Po kąpieli pooglądaliśmy TV i poszliśmy wcześnie spać, bo czekała nas pobudka przed świtem.
27.01.2016 (środa)
Mateusz obudził się przed godziną 4-tą, znowu z "rewolucją" w brzuchu, ale zanim wyszliśmy z hotelu, sytuacja względnie się unormowała. Chłopacy się zbierali do wyjścia, ja wyszłam na papierosa. Pan w recepcji spał w ubraniu, owinięty w koc, na podłodze przy kontuarze. Otworzyłam drzwi, ale bramka na ulicę była zamknięta na kłódkę, którą pan mi otworzył. Kiedy powiedziałam o tym Chłopakom, zastanawialiśmy się, jak to się ma do przepisów przeciwpożarowych. Miasto jeszcze "spało", choć widać było pojedyncze oznaki rozpoczynającego się dnia. Zamówiona autoriksza już na nas czekała.
Pojechaliśmy na dworzec kolejowy. Na stacji był duży ruch. Okazało się, że pociąg, którym mieliśmy jechać, startuje z Jaipuru i już stoi na peronie. Znaleźliśmy wagon (klasa 2S - Second Sitting) i miło się zdziwiliśmy. W wagonie były - jak w samolocie - dwa rzędy, każdy na szerokość trzech siedzeń i nawet było dość czysto, a na pewno czyściej niż w poprzednim pociągu. W pierwszym momencie wydawało się też, że będzie cieplej, ale to się nie sprawdziło. Pociąg wyruszył o czasie i wówczas poczuliśmy, że skądś wściekle wieje. Ubraliśmy kurtki, ja - nauczona doświadczeniem - miałam na wierzchu szalik. Indusi, najwyraźniej przygotowani, ubrani byli w kurtki, mieli na głowach czapki, na szyjach szale, niektórzy owinięci byli kocykami. Po jakimś czasie odkryłam przyczynę "przewiewu". Okna składają się z dwóch części, odsuwanych jak szyby w starej biblioteczce, ale niestety szpara pomiędzy nimi jest mniej więcej 3-centymetrowa - to jak miało nie wiać... Po drodze musiałam wziąć tabletki przeciwbólowe, bo kręgosłup odmówił mi posłuszeństwa po wyczerpującym spacerze poprzedniego dnia i drugiej, długiej podróży w nienajbardziej wygodnym jednak pociągu. Podróż minęła szybko, do Jodhpuru dojechaliśmy o czasie.
Jodhpur
Przed dworcem tradycyjnie już wynajęliśmy tuk-tuka, które - jak zauważyliśmy - w różnych miastach trochę inaczej wyglądają i pojechaliśmy do Singhvi's Haveli Hotel. Uliczki, którymi jechaliśmy, były chyba jeszcze węższe niż w Delhi czy Varanasi, ale czystsze i ciche. Hotelik okazał się bardzo przyjemny, z wewnętrznym dziedzińcem i restauracją, rozciągającą się od pierwszej kondygnacji aż po sam dach. Czekaliśmy kilkanaście minut na pokój, ponieważ był właśnie sprzątany. Pan zaproponował nam inny, luksusowy - jak to określił, za dopłatą oczywiście i to niemałą, ale nie skorzystaliśmy. Kiedy już zostaliśmy zaproszeni do "naszego" pokoju, byliśmy pozytywnie zaskoczeni. Był bardzo "klimatyczny", z oknem wychodzącym na patio, z malowidłami na ścianach i typowo indyjskimi drzwiami dwuskrzydłowymi, zamykanymi z zewnątrz na łańcuszek z kłódką, a od wewnątrz na zasuwkę. Stały trzy łóżka ze świeżutkimi, czystymi prześcieradłami, poduszkami, kocami, a nawet śpiworkami. Łazienka z własnym bojlerem była czyściutka, w tradycyjnym jodhpurskim, niebieskim kolorze. Nie było natomiast telewizora, co nas bardzo zdziwiło, bo przyzwyczailiśmy się, że w Indiach co jak co, ale telewizor musi być...
Umyliśmy się po podróży i najpierw popędziliśmy na dach hotelu, skąd był piękny widok na miasto, które faktycznie można określić Blue City, tak zresztą nazwał tą część miasta rikszarz, który przywiózł nas z dworca.
Bardzo blisko znajdował się Fort Mehrangarh, do którego natychmiast się udaliśmy. Szliśmy pieszo, a prowadziły nas znaki na murach i - widząc turystów - samorzutnie mieszkańcy.
Weszliśmy bocznym wejściem. Oglądając mury fortu i panoramę miasta dotarliśmy dość wysoko, do muzeum i tam okazało się, że powinniśmy mieć bilety wstępu. Było bardzo ciepło, a nic mnie tak nie wykańcza, jak upał, więc już sapałam ze zmęczenia, dlatego Mateusz stwierdził, że mamy poczekać, a On sam cofnie się do kasy przy głównej bramie. Wrócił z biletami, które wprawdzie były dość drogie (500 INR od osoby + 100 INR za wniesienie aparatu fotograficznego), ale było warto. Kierunek zwiedzania był świetnie oznaczony, zobaczyliśmy mnóstwo ciekawych rzeczy. Idąc trafialiśmy na coraz to kolejne miejsca widokowe. W wielu miejscach siedzieli muzycy, wykonujący muzykę ludową.
Na koniec poszliśmy do świątyni, znajdującej się na samym szczycie terenu fortu. Po drodze minęliśmy kobietę, siedzącą pod drzewem i sprzedającą lalki - od razu skojarzyła mi się scena z filmu Paheli. Pod kolejnym drzewem siedziała staruszka sprzedająca wodę w ten skwarny dzień. My oczywiście mieliśmy swoją butelkę, kupioną za ponad potrójną cenę w restauracji obok muzeum, a nawet gdybyśmy nie mieli, nie zdecydowalibyśmy się na picie miejscowej wody nie wiadomo skąd. Widok miasta ze szczytu zapierał dech w piersi. Mateusz wypatrzył budynek "naszego" hotelu, który wyróżniał się wielkością i wysokością.
Wyszliśmy z kompleksu główną bramą, widząc ze wzgórza Umaid Bhawan.
Zeszliśmy pieszo w dół do miasta i tuk-tukiem podjechaliśmy do centrum Blue City.
Stare Miasto ograniczone jest XVI-wiecznym murem z ośmioma bramami, mającym długość 10 km. Jest plątaniną średniowiecznych, krętych uliczek, pachnących kadzidłami, kwiatami i niestety kanalizacją, a sklepy i bazary pełne są wszystkiego, od trąbek i dekoracji świątyni, przypraw i tabaki po wszelkiego rodzaju ubrania, szczególnie sari.
Najpiew poszliśmy spróbować słynnego szafranowego lassi. Rzeczywiście okazało się, że jest najlepsze ze wszystkich, które piliśmy do tej pory. Później "szwendaliśmy się" po okolicznych uliczkach, oglądając towary na straganach i kramikach. Mateusz kupił ostre papryczki - suszone i w proszku oraz bransoletki na nogi. Szymon "zaprzyjaźnił się" z mężczyzną, który wciągnął Go w dość długą rozmowę twierdząc, że jest bardzo znany na bazarze i któremu na wyraźną prośbę daliśmy na pamiątkę polskie monety.
Zwróciłam uwagę na stroje tubylców. W Jaipurze i Jodhpurze zdecydowanie więcej hinduskich kobiet ubranych było w tradycyjne sari, czasami z twarzą całkowicie zakrytą szalem. Więcej też można było spotkać muzułmanek, ubranych w czarne burki.
Zjedliśmy obiad w jakiejś knajpce na dachu, polecanej przez Lonely Planet, choć nie bardzo wiem, z jakiego powodu. Porcje były malutkie - ceny już nie, frytki zapewne z mrożonki, mój ryż przyrządzony po kaszmirsku na słodkawo jakiś taki nijaki w smaku, za to zupa pieczarkowa rzeczywiście była pyszna, a my przede wszystkim cieszyliśmy się, że jedzenie przypomina polskie i nie jest ostre. Nie najedliśmy się zbytnio, więc Chłopacy kupili jeszcze jakieś "uliczne" jedzenie, podobno nawet dość smaczne.
Pod koniec pobytu na bazarze poszliśmy raz jeszcze na lassi, a ja kupiłam sari od młodej kobiety, która kilkakrotnie nas zaczepiała, zresztą nie ona jedna. Siedziała pod drzewem z maleńkim dzieckiem - w rozmowie wyszło na jaw, że to 2-miesięczna córeczka - a była tak radosna i uśmiechnięta, że żal było nie dać jej zarobić.
Wróciliśmy tuk-tukiem do hotelu, chwilkę odpoczęliśmy w pokoju i poszliśmy na dach spędzić wieczór na świeżym powietrzu przy kawie i herbacie. Przy stoliku obok usiadła angielskojęzyczna, starsza para - pan wypisywał kartki pocztowe, a pani najwyraźniej pisała "notatki z podróży", jako i ja. Gdy się ściemniło, zapaliły się lampy na tarasie, a jeden z pracowników hotelu "pilnował" nas do samego końca. Nie wiem, co moglibyśmy wynieść, bo nic tam nie było poza stolikami i krzesłami, ale bardziej chyba chodziło o to, żebyśmy nie musieli schodzić na dół w przypadku powtórnego zamówienia.
Do pokoju wróciliśmy po godzinie 20-tej i praktycznie po chwili wpadła "na wizytę"... mysz - prawdopodobnie przyciągnął ją zapach chipsów. Ja oczywiście prawie dostałam zawału - pamiętam, jak wiele lat temu mysz weszła w nocy na łóżko i ugryzła moją Mamę w palec - i choć zapewne ta bała się bardziej mnie i ludzi w ogóle, niż ja jej, zaczęłam piszczeć, nie wspominając o wskoczeniu na łóżko. Najbardziej obawialiśmy się, żeby nie weszła do któregoś plecaka, więc zamknęliśmy je szczelnie. Chłopakom udało się ją wygonić, ale po chwili wróciła, wchodząc szparą u dołu drzwi. Szymon wygonił myszkę powtórnie i docisnęliśmy drzwi plecakami, ale stwierdził, że to i tak niewiele da, bo mysz, jak to mysz, jak będzie chciała, to i tak się wciśnie. Niestety, miał rację...
Wykąpałam się wściekając, że bojler teoretycznie jest włączony, a woda zimna. Kiedy wyszłam, Mateusz zasugerował, że może powinnam była odkręcić drugi kran. Rzeczywiście, wszędzie ciepła woda leciała z lewego kurka, a tutaj z prawego. No cóż... myślenie podobno nie boli...
28.01.2016 (czwartek)
W nocy Szymonowi wydawało się, że mysz chodziła po łóżku, więc wyskoczył z niego jak oparzony. Mateusz wyraźnie ją słyszał, jak gryzła coś pod szafką. Ja w pewnym momencie nad ranem miałam wrażenie, że coś drapie mnie po ręce, choć mogło to być złudzenie. "Buszowała" myszka nieźle...
Wstałam dość wcześnie, wykąpałam się, przy czym okazało się, że i tak z prysznica w ścianie nie leci ciepła woda, tylko ze "słuchawki", która wypadała z plastikowego, sztywnego węża. Nic jednak nie mogło zmącić przyjemności gorącej kąpieli.
Wyszłam na patio zapalić i posiedzieć na powietrzu. Po ścianie biegała maleńka jaszczurka, taka sama, jaką widziałam dzień wcześniej na murze w forcie. Zapowiadała się piękna pogoda. Trochę martwiłam się, że kończą nam się pieniądze, ale co tam... najważniejsze, żebyśmy zdrowi byli. Mateusz ciągle jeszcze nie był w najlepszej formie, Szymona i mnie też co jakiś czas "przeganiało", często czułam "bulgotanie" w brzuchu.
Dobrze, że wstałam wcześnie, bo miałam prawidłowe ciśnienie wody, Szymonowi już woda "ciurkała", a Mateuszowi w ogóle strumień zanikał.
Zjedliśmy późne śniadanie w hotelowej restauracji - tosty, omlet, gotowane jajka, pomidory, kawa i świeży sok z pomarańczy. Było smaczne i przede wszystkim "bezpieczne". Od tej pory staraliśmy się trzymać takiego jedzenia. Trochę poleniuchowaliśmy, a ja niestety znowu miałam kilkukrotny napad "rewolucji", więc wzięłam tabletki.
W końcu tuk-tukiem pojechaliśmy na lotnisko. Kontrola okazała się bardzo szczegółowa - strażnicy stali przed bramą, przy wejściu do budynku, zaraz dalej następny i następny, sprawdzający plecaki i torbę. Wszyscy po kolei oglądali też druki rezerwacji biletów i paszporty. Kontrola w Indiach jest chyba tak bardzo zaostrzona ze względu na obawę przed atakami terrorystycznymi.
Zaraz po wejściu na lotnisko znów popędziłam do toalety, na razie nie było lepiej. Odebraliśmy bilety, przeszliśmy przez lotniskową kontrolę, gdzie musiałam wypakować cały plecak, ponieważ pan dopatrzył się na monitorze "okrągłych, metalowych przedmiotów" - to były bransoletki. Znowu zabrano mi zapalniczkę i zapałki też.
Lot trwał około 1,5 godziny. Dostaliśmy posiłek - zwijany chlebek z nadzieniem. Znowu się "nacięliśmy" biorąc chicken (nadzienie z mięsem z kurczaka), bo potrawa była ostra jak diabli. Nie zjadłam wszystkiego, i tak obawiałam się konsekwencji, a już czułam się lepiej.
Niebo było czyste, więc widok z góry wspaniały. W pewnym momencie na horyzoncie pojawiła się ogromna, ciemna chmura, która okazała się być smogiem. Zbliżaliśmy się do Mumbaju.
Mumbaj
Mumbaj powitał nas upałem. Nie wiem, skąd w internecie biorą się informacje, że w styczniu jest sucha i chłodna pora roku. Sucha - owszem, ale chłodna chyba tylko w teorii. Przez cztery dni pobytu w Mumbaju było bardzo ciepło, termometry codziennie wskazywały 30oC i więcej.
Na lotnisku najpierw odszukaliśmy bankomat i wypłaciłam pieniądze, a po pół godziny dostałam sms-a z potwierdzeniem operacji - nawet nie wiedziałam, że mam uruchomioną taką usługę. Taksówką udaliśmy się do hotelu. Jazda trwała ponad godzinę. Tak jak czytałam, miasto rzeczywiście okazało się pełne kontrastów - fantastyczne wieżowce, a obok slumsy. Kierowca zaproponował, że pojedzie "lepszą" trasą, bez korków, za jedyne 60 INR dopłaty. Zgodziliśmy się, a kiedy po dojechaniu na miejsce Mateusz zapytał, gdzie był ten płatny odcinek drogi, machnął ręką. Była to oczywista próba wyciągnięcia od nas pieniędzy.
Hotel Kumkum, położony w najsłynniejszej dzielnicy turystycznej Colaba, z zewnątrz wydawał się nieciekawy, ale pokój wywarł dobre wrażenie - czysta pościel i ręczniki, łazienka z własnym bojlerkiem, okno na zewnątrz, choć z bardzo nieestetycznym widokiem na jakiś boczny "korytarzyk" pomiędzy budynkami, klimatyzacja, materac na "dostawkę".Na korytarzu, wzorem innych hoteli, a zapewne również większości, o ile nie wszystkich instytucji publicznych i domów prywatnych, był mini-ołtarzyk, tutaj akurat boga Ganeśa. Świątynia nie jest w Indiach ani jedynym, ani najważniejszym miejscem sprawowania kultu czy modlitwy osób religijnych. Istotny jest ołtarz, który można ustawić wszędzie - na ulicy, na placu w mieście, nad rzeką, pod drzewem, na pagórku... Widzieliśmy je pod wieloma drzewami, na ulicach pod murami, w każdej autorikszy czy taksówce, a praktycznie co krok można w Indiach zobaczyć mniejszą lub większą "kapliczkę", poświęconą różnym bóstwom.
Umyliśmy się po podróży i poszliśmy na zachód słońca na pobliską plażę Girgaum Chowpatty. Zwróciliśmy uwagę na piasek - jakby "grubszy" niż na polskich plażach, z mnóstwem pokruszonych muszelek. Posiedzieliśmy trochę i poszliśmy na kolację do sieciowej knajpki "Amar". Zjadłam smaczną, grillowaną kanapkę. Wróciliśmy na plażę i w "gastronomicznym kompleksie" Chłopacy zamówili lody, a ja lodowy deser kulfi. Później skusili się jeszcze na kolejną indyjską słodką specjalność - kulę pokruszonego lodu na patyku, umieszczoną w kubeczku, polaną słodkim syropem. Kolor syropu mieli do wyboru, zażyczyli sobie niebieski. Szymon śmiał się, że pije sok z "gumi jagód".
Tuż po wyjściu z plaży zatrzymaliśmy się przy ulicznym stoisku, gdzie starszy pan oferował świeżo wyciskane soki z różnych owoców. Zaserwowaliśmy sobie po kufelku i stwierdziliśmy, że to najlepsze soki, jakie piliśmy w Indiach, no, może zaraz po sokach w Jaipurze u "radosnego" chłopaka.
Było już ciemno, choć nie późno, miasto tętniło życiem - ogromny ruch na ulicach, sklepy, stragany i kramiki czynne. O Mumbaju mówi się, że jest "miastem, które nie śpi".
W pokoju wzięliśmy chłodny prysznic - w tym upale ciepła woda nie była wcale upragniona - i zrobiliśmy ostatnie w Indiach pranie. Od tej pory już tylko pakowaliśmy "brudy" do plecaków.
29.01.2016 (piątek)
Obudziłam się o godzinie 8-mej i podgłośniłam dźwięk w telewizorze, żeby obudzić Chłopaków. Nim wstali, znowu mnie "przegoniło", więc po raz kolejny poszły w ruch tabletki. Kiedy Chłopacy wreszcie się podnieśli, poszliśmy na śniadanie, tradycyjnie na dachu, przy czym stoliki stały w kuchni, a nie na tarasie. Na naszych oczach panowie przygotowywali posiłek. Byliśmy jedynymi gośćmi, bo inni zapewne jedli śniadanie w pokojach, ale w naszym nie było stolika, więc stwierdziliśmy, że tam jest wygodniej. Zjedliśmy tosty, jajka sadzone i omlety, popijając kawą i herbatą, a po posiłku zrobiłam zdjęcia z dachu budynku - widok był nieco przygnębiający, choć jeszcze gorszy był z okna naszego pokoju.
Moją uwagę - i za oknem i później na ulicach - przyciągnęły charakterystyczne rusztowania budynków wykonane... z bambusa. Wcześniej obiło mi się o uszy, że ten surowiec służył do wykonywania rusztowań, ale nie sądziłam, że nadal tak jest. Tymczasem bambusowe konstrukcje widać na każdym kroku! Już w Polsce przeczytałam w internecie, że wbrew pozorom to bardzo dobre konstrukcje. Znane nam rusztowania wyglądają na solidne, ale są ciężkie i mogą się załamać jak domek z kart po przekroczeniu maksymalnego obciążenia. Bambusowe rusztowania może i wyglądają mniej profesjonalnie, ale za to są tanie, naturalne, a budulec jest wszędzie dostępny i bardzo wytrzymały. Raczej się ugną, niż złamią. To wszystko sprawia, że są w krajach azjatyckich w powszechnym użyciu. Mnie trochę przeraził sposób połączenia elementów za pomocą jakichś pędów i zastanawiałam się nad stabilnością całej konstrukcji. Wydaje mi się, że poruszanie się po nich jest jednak niebezpieczne. Rusztowanie przecież nie służy tylko do chodzenia po nim, ale również do wykonywania prac stojąc na nim. Nie mogę sobie wyobrazić, jak robotnicy pracują w takim miejscu, choć to pewnie kwestia wyćwiczenia. Domyślam się, że brak kładek bądź zabezpieczeń dodatkowo wpływa na uwagę i rozważność tam pracujących. Ciekawe tylko, czy wynagrodzenie jest adekwatne do wykonywanej pracy...
Taksówką pojechaliśmy pod kino "Eros", stamtąd poszliśmy pieszo pod Gateway Of India Mumbaj (Bramę Indii), mijając m.in. Oval Majdan, Bombay High Court (Wysoki Sąd) oraz kino "Regal". Kiedy przechodziliśmy koło budynku sądu, poprosiłam jednego ze strażników, żebym mogła stanąć kilka kroków za bramą i zrobić zdjęcie. Zdążyłam przyklęknąć i pstryknąć raz, kiedy inny strażnik przegonił mnie gwizdkiem - akurat ktoś wjeżdżał limuzyną, kto wie, może jakaś ważna osobistość... Z placu przed Gateway Of India zobaczyliśmy imponujący gmach Taj Mahal Palace.
Na nabrzeżu wykupiliśmy bilety i wsiedliśmy na łódź, która miała dwa poziomy - żeby wejść na górny, trzeba było dopłacić. Zrobiliśmy to, a później żałowałam, bo na górze był niesamowity skwar. Kupiliśmy wodę, która po kilkunastu minutach była ciepła. Unosiła się jeszcze mgła. Przy wyjściu z portu łódź opadły mewy, przyzwyczajone widać, że turyści je karmią. Na Elephanta Island płynęliśmy ponad godzinę.
Na wyspie wsiedliśmy do kolejki wąskotorowej, która nas podwiozła od pomostu do podnóża góry. Przy bramce zapłaciliśmy za wstęp po 15 INR od osoby i wydało nam się podejrzane, że tak mało. Schodami weszliśmy na górę. Na szczęście były zacienione, ponieważ po obu stronach schodów rozstawili się handlarze i zapewne dla ich komfortu schody były "zadaszone" płachtami. Na górze oczywiście wyszło na jaw, że trzeba zapłacić po raz drugi, opłatę "właściwą". Standardowo jako "biali" uiściliśmy wysoką stawkę, ale nie żałowaliśmy, bo było warto. Świątynie okazały się ciekawe, a spacer bardzo miły pomimo gorąca. Stwierdziliśmy, że to jeden z najlepszych punktów wycieczki. W niektórych momentach przydałaby się latarka, ale ta spokojnie leżała w plecaku w hotelu...
W drodze powrotnej na dół zatrzymaliśmy się na obiad. Zamieniłam się z Szymonem na dania, bo moje biryani było dość ostre, a Jego makaron zdecydowanie łagodniejszy w smaku. Chłopacy wypili lassi z kartonika, a dodatkowo kupili jakiś dziwny w smaku napój, który jeszcze szybciej wyrzucili niż otworzyli. Kupiliśmy też miniaturowe słoniki i statuetkę boga Śiwy. Do przystani tym razem doszliśmy pieszo.
Do Mumbaju wróciliśmy po godzinie 16-tej. Udało nam się uniknąć miejskiego upału, ponieważ "najgorsze" godziny spędziliśmy na wodzie i na wyspie.
Taksówką pojechaliśmy na Nariman Point, końcowy punkt promenady Marine Drive, którą pieszo doszliśmy do "naszej" plaży. Tak jak w każdym miejscu byliśmy nagabywani przez handlarzy różnego autoramentu, tak promenadą spokojnie przemierzyliśmy odległość około 3 km, bo nie odbywał się tam żaden handel. Zapewne jest zakazany, bo innego wytłumaczenia nie znajduję. Po drodze widzieliśmy kolejny orszak ślubny - w Indiach śluby odbywają się chyba każdego dnia.
Przy plaży najpierw poszliśmy na szklaneczkę soku, bo pić nam się chciało okrutnie, później na lody, po czym usiedliśmy na piasku i po prostu odpoczywaliśmy.
Na plaży roiło się od handlarzy oferujących jedzenie, przekąski, watę cukrową, słodycze, chipsy, wodę, napoje, zabawki, a nawet maty do siedzenia. Opędzanie się od nich było męczące. Obserwowałam mężczyznę, który rozstawił stolik, zaczął na nim przygotowywać jakąś potrawę (gotował!), a po pewnym czasie zwinął stanowisko i przeniósł się w inne miejsce. Operatywny...
Po zachodzie słońca poszliśmy na kolację do znanego nam już baru "Amar" na grillowane kanapki i na sok do starszego pana, u którego piliśmy poprzedniego dnia. Jego stoisko stało wprawdzie przy ulicy, w pobliżu bardzo ruchliwego skrzyżowania, ale mieliśmy wrażenie "czystości" patrząc na przygotowywanie soków.
Przeczytaliśmy, że ponad połowa mieszkańców Mumbaju nie ma dachu nad głową i żyje na ulicy. Rzeczywiście spotykaliśmy bardzo dużo żebrzących ludzi, więcej niż w innych miastach. Czasami dawaliśmy im jakieś drobne, bo trudno jest przejść obok matki z maleńkim dzieckiem na ręku, proszącej o datek, choć sytuacja była o tyle trudna, że zaraz, nie wiadomo skąd, pojawiało się więcej osób. Świata nie naprawiliśmy...
Do hotelu dotarliśmy po godzinie 20-tej. Wszyscy wzięliśmy chłodne prysznice, ja zamówiłam sobie mrożoną kawę, a Mateusz wodę z lodówki, bo ciągle chciało nam się pić. Klimatyzacja przyjemnie wychłodziła pokój, więc po 22-giej błogo zasnęliśmy.
30.01.2016 (sobota)
W środku nocy zbudził mnie jakiś przedziwny, straszny zarazem sen. Było bardzo gorąco, więc włączyłam wiatrak - "wichurę", jak go nazwali Chłopacy i ponownie zasnęłam. O godzinie 7-mej zbudziła mnie "rewolucja", ale już było zdecydowanie lepiej, korzystnie zadziałało pilnowanie się w kwestii żywienia.
Zjedliśmy śniadanie - standardowo tosty, jajka, kawa i herbata - i najpierw poszliśmy do bankomatu wypłacić pieniądze, bo poprzedniego dnia próbowaliśmy w jakimś dziwnym tutejszym i zrezygnowaliśmy. Doszliśmy do stacji kolejki miejskiej Grand Road. Ruch był tam niesamowity, ale wspólnymi siłami jakoś się zorientowaliśmy, gdzie kupić bilety i dokąd jechać. Obawialiśmy się trochę, że w pociągu będzie taki sam ścisk, jak w metrze w Delhi, ale podróż była przyjemna, "na siedząco", a co najważniejsze szybka - 45 minut i tania - 45 INR. Dojechaliśmy do stacji Borivali i pieszo doszliśmy do bramy Parku Narodowego Sanjay Gandhi.
Przy bramie kupiliśmy bilety i za niemałą kwotę wynajęliśmy auto, które miało nas obwieźć po terenie parku. Wydatek nie był zbędny, ponieważ odległości okazały się całkiem duże.
Najpierw pojechaliśmy do świątyni Trimurti. Wielkie posągi rozbawiły nas odrobinę z powodu uwydatnionego wręcz przyrodzenia mężczyzn, a nie powinny, bo to w końcu miejsce kultu. W krużganku świątyni stało mnóstwo figur, z których tylko jedna była czarna, a różniły się znakami umieszczonymi u ich stóp. Przebywała tam akurat para z kilkuletnią dziewczynką, której rodzice wyraźnie tłumaczyli znaczenie figur i uczyli ją mantry, wypowiadanej przy każdej figurze po kolei. W świątyni była duża, nowoczesna sala, służąca zapewne do zgromadzeń wyznawców, ale też chyba do uroczystości ślubnych.
Później udaliśmy się do jaskiń Kanheri. Oczywiście przy bramie należało zapłacić kolejną kwotę za wstęp. Tuż za bramką okrążyła nas grupa dziewczynek - wyraźnie szkolna wycieczka, które bardzo były zainteresowane nami, wypytywały o imiona, skąd jesteśmy, same też się przedstawiały. Nie pierwszy raz byliśmy obiektem zaciekawienia Indusów, szczególnie tych najmłodszych. Kupiliśmy wodę i herbatniki i ruszyliśmy na szlak, którym spacerowaliśmy ponad godzinę. Szlak prowadził po skałach, w których wykutych jest 109 jaskiń. Upał był niemiłosierny, ja w pewnych momentach "padałam", musieliśmy zatrzymywać się, by odpocząć w cieniu.
Szymon znowu był uszczęśliwiony towarzystwem małpek, ale jego radość trochę przygasła, kiedy jedna, wyraźnie starsza, wręcz Go atakowała, by wyrwać torebkę z ciastkami nie rozumiejąc, że jest już pusta. Bał się, że zostanie podrapany, a to mogłoby być niebezpieczne.
Po tej wyczerpującej - przynajmniej mnie - wędrówce udaliśmy się na miejsce, skąd ruszał autobus, obwożący turystów na tzw. "safari". Tak zwane, bo spodziewaliśmy się, że zobaczymy tygrysy w ich naturalnym środowisku, tuż przy kołach pojazdu, tymczasem autobus (okratowany!) przejechał ścieżką po ogrodzonym terenie, gdzie za kolejnymi ogrodzeniami zauważyliśmy kilka sarenek i dwa najwyraźniej rozleniwione tygrysy. Szymon zdołał usiąść na miejscu obok kierowcy, by robić zdjęcia, a tak naprawdę nie było czego fotografować. Dziwiłam się, że Indusi są podekscytowani. Za tą wątpliwą przyjemność uiściliśmy kolejną opłatę, niską, ale jednak. Byliśmy zdegustowani...
Jeżdżąc po terenie parku widzieliśmy bardzo różnej kondycji domostwa ludzi tam mieszkających, niektóre chyba pracowników parku, również kierowca auta w pewnym momencie wskazał nam swój dom. Szczerze mówiąc, nie było specjalnie czym się chwalić, ale on pokazał nam ten dom z dumą w głosie, więc chyba posiadanie go traktował jako osiągnięcie życiowe. Pomyślałam, jakże inne standardy życiowe przyjęte są w Polsce i w Indiach... Co ciekawe, przy niektórych "posesjach" stały motocykle i nienajgorsze samochody.
Uderzyło nas, że roślinność nie jest jakaś bardzo "wybujała", ale zorientowaliśmy się, że od kilku miesięcy trwa pora sucha i dopiero za kilka następnych spadną deszcze, które spowodują "wybuch zieloności".
Na koniec podjechaliśmy na brzeg jeziorka, ale nie zdecydowaliśmy się na płynięcie rowerem wodnym. Kierowca prawie w ogóle nie mówił po angielsku, co spowodowało niezbyt miłą dyskusję pomiędzy Mateuszem a szefem taksówki, który wprawdzie przeprosił, ale ceny nie obniżył...
Po wyjściu z parku tuk-tukiem pojechaliśmy do Film City.
Niektórzy mówią, że filmy z Bollywood to kicz, inni, że to przede wszystkim refleksyjnie ujęty obraz życia codziennego w wioskach i miasteczkach Indii. Mateusz zapytał mnie kiedyś, na etapie planowania wycieczki, czy mam świadomość, że obraz Indii jest inny niż ten pokazywany w filmach. Odpowiedziałam, że oczywiście, nie jestem naiwna, choć dziś uważam, że w żadnej chyba kinematografii nie ma takiego przekłamania rzeczywistości, jak w filmach indyjskich. W nich nawet bieda jest barwna, co najwyżej doprawiona smutkiem i nostalgią, a tak naprawdę indyjska bieda jest brudna, śmierdząca, wręcz przerażająca. Nie zmienia to zupełnie mojego nastawienia do indyjskich filmów. Nadal będę je oglądać, bo to, co mnie w nich pociąga, to właśnie brak przemocy, słodkie i beztroskie high life, a najbardziej warstwa muzyczna i taneczna.
Bardzo się cieszyłam, że zobaczę miejsce, gdzie powstają moje ulubione filmy i dlatego poczułam ogromny zawód, gdy okazało się, że miejsca na wycieczkę po terenie wytwórni są na ten i następny dzień wyprzedane. Pozostało mi jedynie popatrzeć na bramę wjazdową... i żaden ze znanych aktorów też akurat autem nie jechał...
W tym momencie popełniliśmy błąd, bo wynajęliśmy tuk-tuka, by zawiózł nas na "Chowpatty Beach". Od początku coś mi podpadało, bo cena była - moim zdaniem - zbyt niska jak na odległość, którą mieliśmy pokonać, a pan na dodatek wyraźnie się z tej ceny cieszył. Rzeczywiście, zawiózł nas na plażę, ale Juha Chowpatty, skąd do "naszej" było jeszcze baaardzo daleko - przejechaliśmy mniej więcej 1/4 drogi i to niekoniecznie w dobrym kierunku, bo zamiast kierować się na południe, pojechaliśmy w stronę wybrzeża. Zorientowałam się, że słowo "chowpatty" oznacza po prostu plażę, trzeba dodać do tego nazwę plaży, której nie podaliśmy, więc kierowca zawiózł nas na najbliższą. Ponadto problem po raz kolejny polegał na tym, że kierowca praktycznie w ogóle nie mówił po angielsku. Generalnie w Mumbaju kierowcy tuk-tuków nie "grzeszyli" znajomością angielskiego, co nas bardzo dziwiło zważywszy, że przebywa tam wielu obcokrajowców.
Cóż było robić... Przespacerowaliśmy się po Chowpatty Juhu. Chcieliśmy coś zjeść, przeszliśmy się nawet po stoiskach gastronomicznych przy plaży, ale widzieliśmy tylko potrawy, które baliśmy się zjeść, więc postanowiliśmy wracać "do siebie".
I tutaj nastąpił kolejny błąd, bo zamiast podjechać na najbliższą stację miejskiej kolei, zachciało nam się wygód i wsiedliśmy do taksówki. Podróż przez potwornie zakorkowane miasto trwała ponad dwie godziny - podobno korków ulicznych nie ma tylko w nocy. Na miejsce dotarliśmy po zachodzie słońca. Mateusz trafnie podsumował sytuację: dojechaliśmy w niecałą godzinę za grosze, wracaliśmy pół dnia z dwudziestokrotną przebitką. Rzeczywiście, nim dotarliśmy od bramy Film City do "naszej" plaży, minęły łącznie cztery godziny. Jedynym plusem tej długiej przejażdżki było to, że poobserwowaliśmy miasto. Stwierdziłam, że Mumbaj mi się nie podoba...
Na miejscu zjedliśmy kolację w barze "Amar", gdzie wściekłam się, bo makaron, który miał być łagodny w smaku, znowu okazał się bardzo pikantny. Szymon zamienił się ze mną potrawami - miał ryż na słodko - a ja byłam zbyt zmęczona, by się awanturować. Wypiliśmy soki w stałym miejscu u starszego pana i spacerkiem wróciliśmy do hotelu. W pokoju wzięliśmy szybki prysznic i poszliśmy spać. Dość wcześnie chodziliśmy w Indiach spać, więc wysypialiśmy się znakomicie.
31.01.2016 (niedziela)
Mateusz wstał w nocy, by wziąć lek na przeziębienie. Cały miniony dzień zmagał się z katarem, ponieważ, jak stwierdził, poprzedniej nocy przewiał go podmuch z klimatyzacji. Nie mogłam uwierzyć, że taki z Niego cherlak...
Obudziłam się o 8-mej rano i znowu musiałam być cichutko, by dać się wyspać Chłopakom, szczególnie, że następna noc miała być długa i trudna. Pozostało mi oglądanie telewizji i pisanie "pamiętniczka".
Po późnym śniadaniu pojechaliśmy obejrzeć słynny Chhatrapati Śiwaji Terminus. Dworzec z zewnątrz robi imponujące wrażenie, od razu miałam przed oczami scenę z filmu Ra.One, kiedy przez bramę główną wyjeżdża pociąg, burząc budynek. W środku jest niestety typowo po hindusku - niezbyt czysto, a w dodatku okropnie śmierdzi.
Poszliśmy w stronę mumbajskiego kompleksu marketów i bazarów. Smród był coraz bardziej wyraźny, a w pewnym momencie praktycznie nie było czym oddychać. Okazało się, że jest tam targ rybny. Trafiliśmy na uliczkę pełną stoisk z odzieżą. Niestety, Indie "zalane" są ubraniami z Chin.
Po drodze zaczepiła nas kanadyjska Chinka, mieszkająca z przerwami dziesięć lat w Indiach. Widząc, że trochę kręcimy się w kółko zaprowadziła nas na owocowo - warzywną część bazaru. Na koniec spaceru dała nam pomarańczę. Pochodziliśmy po hali targowej, pooglądaliśmy, trafiliśmy na część "zwierzęcą", drogeryjną, a następnie "orzeszkowo - słodyczowo - przyprawową". Na większości stoisk królowały towary "zachodnie", zupełnie nas nie interesujące, przyprawy już mieliśmy, a pakowanych słodyczy indyjskich nie było. Szybko straciliśmy zainteresowanie "szwendaniem się" ciasnymi korytarzykami tym bardziej, że ze wspomnianego targu smród i tutaj docierał.
Na jednym ze stoisk ze słodyczami pan skierował nas do cukierni na zewnątrz, gdzie mogliśmy kupić pakowane barfi. Wyszliśmy z hali i bardzo szybko znaleźliśmy sklep, który okazał się elegancki i drogi. Kupiliśmy trzy barfi w różnych smakach na degustację - były fantastyczne, ale nie zdecydowałam się na zakup większej ilości, bo był początek dnia i słodycze rozpłynęłyby się w pudełku do wieczora.
Taksówką pojechaliśmy na "naszą" plażę, by ostatniego dnia po prostu posiedzieć i nabrać sił przed długą i męczącą podróżą. Najpierw poszliśmy na lody. Mój deser lodowy był tak olbrzymi, że Szymon musiał pomóc mi go zjeść. Z butelką wody usiedliśmy na piasku, ale wytrzymaliśmy tylko pół godziny, bo słońce grzało straszliwie. Ponownie więc usiedliśmy na ławeczce koło budki z lodami, zamawiając kolejną butelkę wody, bo niezręcznie zajmować miejsce nie kupując niczego, zresztą przy tym upale trzeba było dużo pić. Chcieliśmy iść do pobliskiego parku Tilak Udyan, ale kiedy podeszliśmy do bramki wyjaśniło się, dlaczego nikogo tam nie ma - był nieczynny do godziny 17-tej, a było zaledwie kilkanaście minut po 13-tej.
Nie mając innego wyjścia siedzieliśmy dalej na plaży. Chłopacy chcieli zdjąć koszulki, ale zrezygnowali, ponieważ nikt na tej plaży się nie rozbierał oprócz dzieci, dorośli zdejmowali co najwyżej obuwie. Zastanawialiśmy się, jaki jest tego powód, czy to dlatego, że "zima" czy po prostu nie ma tu zwyczaju opalania się. Również tylko dzieci, ewentualnie bardzo młodzi chłopcy kąpali się, choć chyba w ogóle nie powinni, bo przeczytałam, że kąpiel jest niewskazana z powodu zanieczyszczenia wody. My nie odważyliśmy się nawet zamoczyć stóp. Zdecydowanie więcej osób kąpiących się widzieliśmy dzień wcześniej na plaży Juhu, choć nie zwróciłam uwagi, czy były wśród nich osoby dorosłe. W ogóle tamta plaża była bardziej zatłoczona, a atmosfera bardziej "nadmorska".
Najlepiej miał Szymon, który jako jedyny zabrał krótkie spodnie, więc nie grzał się tak, jak Mateusz i ja. W Mumbaju nosił też klapki na bosych stopach. Ja miałam wprawdzie klapki, ale nie dałabym rady chodzić w nich cały dzień, więc "grzałam" stopy w adidasach, które po kilku dniach w klimacie tropikalnym nadawały się już tylko do wyrzucenia z powodu zakurzenia i przepocenia. Skądinąd cieszyłam się, że zabrałam na wycieczkę "stare" buty i "wytarte" spodnie, bo w żadnej sytuacji nie musiałam myśleć o tym, że zniszczę dobre rzeczy.
Po 14-tej na krótko zeszliśmy z plaży i poszliśmy na soki w znajome miejsce, ale obsłużył nas inny pan, widać "dzienna zmiana". Później Szymon położył się na piasku i z lubością "smażył się" na słońcu, a Mateusz i ja usiedliśmy na murku w cieniu. Podszedł do nas mężczyzna, który zagaił rozmowę tym, ża uznał Mateusza za... gwiazdę Hollywood! Myślałam, że pęknę! Dość długo rozmawiał z Mateuszem wychwalając indyjskie filmy, pokazując w portfelu zdjęcie Shahrukh Khana, gloryfikując prawie Katrinę Kaif, opowiadając, że zagrał w jakimś filmie i niedługo będzie gwiazdą. Był szczerze zawiedziony, kiedy Mateusz powiedział mu, że nie lubi indyjskich filmów chociażby dlatego, że nie pokazują prawdziwych, a wyidealizowane Indie, wręcz przekłamują rzeczywistość. Podczas kilkunastominutowej rozmowy, a bardziej monologu pana, zastanawialiśmy się, czego może od nas chcieć, ale albo faktycznie chciał tylko porozmawiać, albo jakiś zamysł nie udał mu się, bo Mateusz szybko zbił go z tropu nie podzielając jego zachwytów.
Po godzinie poszliśmy po kolejną butelkę wody, a przy okazji zjedliśmy lody i deser o nazwie Royal Badam Pista Faloode. Zauważyliśmy dwa ciekawe zjawiska.
Pierwsze takie, że pan podający lody w rożku próbował zachować jakieś elementy higieny, w związku z czym podawał rożek owinięty serwetką. Szkoda tylko, że nim lód trafił w ręce Mateusza, przeszedł przez dwie inne pary rąk... Po prostu pan nałożył masę do rożka, podał go innemu panu, który owinął rożek w serwetkę i podał Mateuszowi.
Druga ciekawostka dotyczyła bryły lodu, używanego do produkcji deseru lodowego z sokiem. Młody chłopak wyjmował bryłę lodu z pojemnika i wyślizgnęła mu się z rąk prosto w piach. Siedzący obok pan polał bryłę wodą z butelki, wspólnymi siłami trochę ją opłukali i chłopak zaniósł lód na stoisko do wykorzystania. Bez komentarza...
Wróciliśmy jeszcze na trochę na plażę. Upał zelżał, ale za to zerwał się wiatr, skądinąd przyjemny, ale zawiewający piaskiem w oczy.
Około godziny 17-tej ruszyliśmy w stronę hotelu, zatrzymując się po raz ostatni na sokach u starszego pana. Podziękowaliśmy - jako "stali" klienci dostaliśmy maleńki rabat - pożegnaliśmy się i poszliśmy szukać na sam koniec słodyczy, które chciałam zabrać do Polski. Zgodnie ze wskazówkami udzielonymi w jakimś sklepie zboczyliśmy w nieznaną nam do tej pory ulicę, ale się opłaciło, bo udało mi się kupić dwie puszki słodyczy w syropie - barfi i laddu. Oprócz tego kupiłam kilka paczuszek suchych laddu.
Po drodze wypłaciliśmy jeszcze pieniądze z bankomatu na nocną taksówkę i wróciliśmy do hotelu. Tam okazało się, że pomimo wcześniejszego zapewnienia nie można płacić kartą, więc Chłopacy cofnęli się do bankomatu i wypłacili nawet sporą sumkę, bo musieliśmy zapłacić za śniadania i kolację, którą chcieliśmy zjeść przed wyjazdem. Od tej pory już tylko odpoczywaliśmy, oglądając telewizję, m.in. film Karate Kid, wykąpaliśmy się i spakowaliśmy. Około 21-szej zjedliśmy kolację na dachu, o północy uiściliśmy rachunek za posiłki i taksówką pojechaliśmy na lotnisko.
Kiedy podjeżdżaliśmy, zaparło mi dech - przy nocnym oświetleniu mumbajskie lotnisko jest olśniewające. W ogóle jest oszałamiające... co zupełnie nie zmienia mojej niechęci do niego i do indyjskich lotnisk w ogóle.
Sprawnie odebraliśmy bilety, nadaliśmy bagaże, zostawiając jako bagaż podręczny tylko moją torbę i reklamówkę ze wszystkimi suwenirami. Sądziłam, że lepiej będzie mieć je przy sobie, by w przypadku wątpliwości szybko je rozpakować i pokazać, że nie wywozimy niczego niedozwolonego. Jakże się myliłam...
Przy stanowisku ochrony jak zwykle zabrano mi zapalniczkę. Po raz kolejny zastanawiałam się, dlaczego nikt nie zaciekawił się nimi w Warszawie przy wylocie z Polski. Uwagę strażnika przyciągnęły też cążki i pilniczek, ale łaskawie pozwolił mi je zatrzymać. I wtedy kazano mi wyjąć z reklamówki "okrągłe, metalowe przedmioty". Bransoletki nie zainteresowały nikogo, ale puszki ze słodyczami już tak. Pan powiedział, że nie można zabrać ich na pokład samolotu. Na naszą interwencję podszedł drugi strażnik, który stwierdził, że można ewentualnie puszki przełożyć do bagażu głównego. Mateusz cofnął się z nimi, ale było już za późno, bagaż został odprawiony. Strażnik odłożył puszki na bok i kazał nam odejść, nie pomogły wyjaśnienia, że to przecież tylko słodycze. Popłakałam się ze złości na nich i samą siebie. Chciałam dobrze, wyszło źle... Najgorsze było to, że kontrolerzy mieli "ubaw po pachy", wyraźnie rozbawieni komentowali całą sytuację wiedząc, że ich nie rozumiemy. Dobrze, że oni nie rozumieli również mnie... Gdyby rozumieli, co mówię do Chłopaków, a zasadniczo "w powietrze", zapewne zostałabym zaaresztowana. Superlatywy to nie były... Każdemu z osobna życzyłam, by "moje" słodycze, które zapewne wzięli później do domu, stanęły im kołkiem w gardle i jeszcze mnóstwo najgorszych rzeczy... Czasami nieznajomość języka bywa pozytywem, bo gdybym znała angielski, pewnie nie powstrzymałabym się od powiedzenia większości tego wprost do nich...
Do samego odlotu nie mogłam spokojnie nawet myśleć o tych puszkach, ale trudno, zostały mi tylko suche laddu. Chłopacy podnosili mnie na duchu, że zapewne w głównym bagażu puszki również "nie przeszłyby" i musiałabym rozpakowywać plecak. Byłam Im wdzięczna za próbę pocieszenia, ale i tak długo jeszcze coś mnie trafiało, jak sobie przypominałam minę strażnika...
Za ostatnie rupie kupiliśmy kawę i jakieś napoje dla Chłopaków. Kierując się chwilową fantazją, Mateusz kupił słodko - słone, które były na tyle niesmaczne, że ich nie wypili.
Wylecieliśmy z Indii o 4-tej nad ranem. Praktycznie całą podróż przespaliśmy, z przerwą na posiłek. W Doha po szybkich formalnościach usiedliśmy na krótko w jakiejś kawiarence na lotnisku, gdzie wypiłam maleńką kawę za ostatnie 5$. Kolejny lot również przebiegł spokojnie i "na śpiąco".
01.02.2016 (poniedziałek)
Około 13.30 wylądowaliśmy w Warszawie. Witaj, Polsko...
Odebraliśmy bagaż i wyszliśmy przed lotnisko, gdzie już czekał na nas samochód, którym pojechaliśmy do domu...
Po...

Nie wszystkie ciekawe miejsca i momenty sfotografowałam. Dziś żałuję, że nie wyciągnęłam aparatu wtedy lub wtedy... Ponadto faktycznie mój aparat ma kiepski obiektyw i często nie obejmuje takiego pola, jakie chciałabym, stąd kilka zdjęć dodatkowych, pobranych z internetu. Nakręciliśmy też parę kilkuminutowych filmików, ale... bez dźwięku. Dopiero w domu, kiedy rzecz nie dała mi spokoju, sprawdziłam opcje aparatu i odkryłam, że domyślne ustawienia przewidują nagrywanie "nieme". Nigdy wcześniej nie nagrywałam niczego, więc nie przyszło mi do głowy sprawdzić. Szkoda...
Trudno, reszta pozostaje w mej pamięci. Zresztą, tak naprawdę ani żadne zdjęcie ani filmik nie oddadzą tego, co widziałam i najważniejszego, czyli po prostu "klimatu" Indii. To trzeba zobaczyć i przeżyć...
Indie to nie inny kraj, to inna planeta...
To powiedziała francuska Amerykanka w Varanasi i podpisuję się pod tym zdaniem w całości.
Ogólnie uważam wycieczkę za udaną pomimo zaistniałych trudności, choć kilka refleksji się nasuwa.
Gdybym dziś wyjeżdżała do Indii powtórnie, nie rezerwowałabym noclegów, bo hoteli jest tyle, że zawsze jakieś wolne miejsce do spania się znajdzie. Nie martwiłabym się rezerwacją przejazdów koleją, bo na miejscu okazało się, że pociągi wcale nie są takie zatłoczone, jak to przeczytałam w Internecie czy próbowano nam wmówić w biurze podróży w Delhi. Te wszystkie rezerwacje spowodowały tylko to, że musieliśmy zrezygnować ze zwiedzenia Orchhy i straciliśmy sporo pieniędzy. Gdyby nie one, po prostu na miejscu zweryfikowalibyśmy plan podróży. Ponadto, znając już co nieco miasta, zdecydowanie krócej o jeden dzień zaplanowałabym pobyt w Delhi i Mumbaju.
Nie brałabym ze sobą dużej ilości gotówki. Wiedziałam wprawdzie, że w Indiach zasadniczo bez problemu można wypłacić pieniądze, a nawet gdzieniegdzie płacić kartą, ale wydawało mi się, że posiadanie gotówki będzie "bezpieczniejsze". Błąd. Wymiana na miejscu dolarów na rupie nie zawsze była korzystna, ale nie mieliśmy przecież wyjścia, bo płacenie samymi dolarami jeszcze bardziej obciążyłoby portfel. Mateusz w dobrej wierze kazał mi kupić dolary w różnych nominałach, również bardzo niskich, a takie są wymieniane po niższym kursie. Nie wspominając już o tym, że zdecydowanie "popłynęliśmy" z kasą, ale to akurat wyniknęło z powodu perturbacji zdrowotnych. Już po powrocie do domu obliczyłam, że zabrakło nam prawie dokładnie tyle, ile straciliśmy na chorobie.
Od samego początku uważałabym na to, co jem i ile jem. Prawda jest taka, że w pierwszych dniach zachwyciliśmy się indyjskimi smakami, więc jedliśmy dużo, co prawdopodobnie przyczyniło się do "katastrofy". Na pewno też posłuchałabym rad bardziej doświadczonych w podróżowaniu po krajach azjatyckich i "odkażałabym się" codziennie kilkoma łykami mocnego alkoholu, bo to podobno w sprawach "żołądkowych" bardzo pomaga, a głowa nie boli...
Indie albo się kocha, albo nienawidzi...
Tak twierdzą doświadczeni podróżnicy. Ja nie jestem zdecydowana. Po ponad dwóch tygodniach pobytu w tym kraju nadal nie wiem, czy to tak cudowne i romantyczne miejsce, jak inni je opisują.
Indie to tygiel intensywnych barw i zapachów oraz wielu kultur, całkowicie odmiennych od znanych nam na co dzień. I to jest rzeczywiście fascynujące. Jednak przy bliższym poznaniu tracą mnóstwo ze swojego romantycznego charakteru z dwóch powodów: wszechobecnego brudu i śmieci oraz nachalności handlarzy wszelkiego pokroju, którzy w dodatku cały czas kombinują, jak "orżnąć" turystę. Przy tym cała gama pozytywnych wrażeń schodzi często na dalszy plan.
Nie jestem pewna, czy chciałabym odwiedzić ten kraj po raz drugi, ale nie zarzekam się... nigdy nie wiadomo, dokąd i dlaczego los człowieka rzuci... i przecież zostawiłam pieniążek w Taj Mahal...
Relacja jest dość szczegółowa, być może aż za bardzo, jednak pisałam ją dla siebie, by nie zapomnieć żadnej chwili...
Luty 2016r.
Dla własnej przyjemności i chęci poznania zebrałam trochę informacji o mieszkańcach Indii, ich religiach i obyczajach. Można się z nimi zapoznać tutaj.
Pisanie relacji zajęło mi dwa tygodnie, redagowanie "kompendium" - ponad miesiąc, a zyskując coraz szerszą wiedzę zaobserwowałam, że jednak Indie, a szerzej Azja, coraz bardziej mnie pociągają. Nie sądzę, bym pokochała ten kraj, ale postaram się, by miniona wycieczka nie była ostatnią w tamtym kierunku...
Marzec 2016r.