07.02.2017 (wtorek)
Dojechaliśmy do Tittagalla (w pobliżu Ahangama) i skierowaliśmy się na plantację herbaty Handunugoda Tea Estate. Wstęp był bezpłatny, a po terenie oprowadził nas starszy, elegancki pan, nawyraźniej sam właściciel. Opowiedział o procesie uprawy, zbioru i przetwarzania roślin herbacianych. Dowiedzieliśmy się na przykład, że liście najsłynniejszego gatunku herbaty - Virgin White Tea - pozostają nietknięte ludzką ręką. Ścinane są zgodnie ze starym, chińskim rytuałem, złotymi nożykami do złotych naczyń, tylko i wyłącznie przez młode dziewczęta, a konkretnie - dziewice, które dziennie mogą zebrać określoną ilość liści. W Chinach herbata podawana była tylko i wyłącznie cesarzowi, dziś może ją mieć każdy, za odpowiednią (niemałą!) wszak cenę...
Widzieliśmy rzeczywiście dziewczyny w bielusieńkich kombinezonach i rękawiczkach, kręcące się między krzewami. Zastanawiałam się, w jaki sposób sprawdzane jest ich "dziewictwo" przed przyjęciem do pracy :)
Zostaliśmy zaproszeni na taras, gdzie podano nam domowe ciasto i filiżankę herbaty oraz przedstawiono spis herbat, oferowanych w sprzedaży.
Weszliśmy do fabryki, w której dokonywano rozdrabniania i suszenia liści, a komentarz pana uświadomił nam, że herbaty, które zaparzamy na co dzień, to praktycznie śmieci, zapakowane do torebek. Postanowiliśmy, że od tej pory będziemy pić tylko i wyłącznie herbaty liściaste.
Na koniec trafiliśmy do sklepiku, gdzie można było posmakować różne gatunki herbat i oczywiście je kupić. Młodzi nawet sporo gotówki tam zostawili, choć na najdroższą Virgin White Tea (około 175PLN za 10 torebek/30 g) nikt się nie zdecydował...
Obejrzeliśmy jeszcze eksponaty w niewielkim muzeum. Na jednym ze zdjęć, przedstawiającym członków jakiegoś kolonialnego chyba, szacownego stowarzyszenia, Mateusz rozpoznał naszego pana przewodnika.
Do Hikkaduwa dojechaliśmy około 18-tej. Uregulowaliśmy rachunek w biurze podróży, zostawiliśmy zakupy w pokoju (po raz kolejny pięknie wysprzątanym, ze świeżą pościelą oraz ręcznikami) i poszliśmy na obiadokolację do "Hoome Green Rice and Curry". Tym razem zdecydowałam się na grillowanego tuńczyka. Porcja była bardzo duża, mięso - wyśmienite. Mateusz znowu nie zjadł swojego ryżu z warzywami i zabrał część jedzenia do hotelu.
Po intensywnym i gorącym dniu wszyscy czuliśmy miłe zmęczenie. Popływaliśmy w basenie, posiedzieliśmy na tarasie, ja z obowiązkową wieczorną kawą.
Pojawił się Pan Szef, więc zasugerowaliśmy, że chcielibyśmy uregulować rachunek za pobyt w hotelu. Miałam już dość noszenia przy sobie sporej gotówki, a poza tym chciałam wreszcie ustalić naszą sytuację finansową, co mogło nastąpić dopiero po zapłaceniu i ewentualnym "utargowaniu" jakiejś kwoty. Udałam się z Mateuszem do recepcji, gdzie Pan Szef wyliczył należność po odliczeniu wpłaty. Mateusz "wypunktował" wszystkie mankamenty, zaznaczając jednak, że w ogólnym rozrachunku jesteśmy zadowoleni z hotelu, obsługi i posiłków. Szef jednak niechętnie odniósł się do Jego wywodów, co skądinąd jest całkiem zrozumiałe. Udało się w końcu wynegocjować cenę o 5 USD za dobę niższą, niż pierwotnie ustalona, a ponadto zostaliśmy zaproszeni na kolację, przygotowaną specjalnie dla nas przez hotelowych kucharzy. Dzień wybraliśmy sami. Już po powrocie do pokoju zorientowałam się, że wszyscy - również my - zapomnieli o opłacie za samochód, który przywiózł nas z lotniska, ale w obliczu zbyt wysokiego - według nas - kosztu pobytu postanowiliśmy nie przypominać o tym fakcie.
Dość wcześnie położyliśmy się, a w łóżku udało mi się poczytać wiadomości.