31.01.2017 (wtorek)
Mateusz obudził mnie o 7-mej, żebyśmy poszli wykąpać się przed śniadaniem, ale kiedy wyjrzałam z pokoju, stwierdziłam, że jest zbyt pochmurno i nie chce mi się moczyć o tej porze. Położyliśmy się jeszcze do łóżek.
Kiedy po 8-mej poszliśmy na śniadanie - zaczęło się przejaśniać i zza chmurek wyszło słońce. Mateusz sprawdził prognozę pogody, z której wynikało, że przez cały okres naszego pobytu jeszcze nie raz będzie padał deszcz. Trochę mnie to zmartwiło, ale cóż poradzić... pogody nie potrafię "zaczarować"... Na szczęście w kolejnych dniach okazało się, że wiatr rozpędził chmury i zapowiadane opady nie nastąpiły do samego wyjazdu.
Około 10-tej poszliśmy na plażę. Patrycja kupiła od plażowego sprzedawcy kokos. Wypiła sok, ale niestety - nie pojadła miąższu, ponieważ utargowaliśmy cenę, więc pan "ulotnił się" szybciutko i nie przekroił owocu, uznając zapewne, że nie zapłaciliśmy mu za takową przysługę.
Plażowi sprzedawcy pojawiali się oczywiście dość często, oferując odzież, olejki, przyprawy czy najróżniejsze bibeloty. Na szczęście nie byli tak nachalni, jak ich pobratymcy w Indiach, wystarczyło podziękować i odchodzili. Szczególnie zainteresował nas jeden z nich, sprzedający flagi cejlońskie, śpiewający przy tym - fałszując niemiłosiernie - hymny na cześć swego kraju. Był przy tym bardzo przyjacielski - kiedy powiedzieliśmy, skąd jesteśmy, zaśpiewał także coś o Polsce. Nie wsparliśmy go jednak zakupem, no bo... po cóż nam lankijska flaga? Widywaliśmy go prawie codziennie, ale chyba nie udało mu się niczego sprzedać, mieliśmy wrażenie, że wymachuje cały czas tą samą flagą.
Mateusz zrobił Patrycji i mnie sesję zdjęciową. Najbardziej podoba mi się na fotkach własna fryzura :) Bardzo szybko przestałam się nią przejmować...
Posiedzieliśmy pod parasolem prawie cztery godziny, kąpiąc się kilkakrotnie. Fale były świetne. Od soli bardzo szczypały nas oczy, nawet trzeba było chodzić do toalety, by przemyć je słodką wodą, ale ja po kilku dniach przyzwyczaiłam się i coraz mniej odczuwałam dyskomfort. Na słońcu byliśmy tylko podczas kąpieli, a i tak "przypaliło" mi trochę ramiona i plecy. Postanowiłam, że mimo ogromnej niechęci do wszelkich "smarowideł" plażowych i unikania ich przez całe życie, od następnego dnia będę cała smarować się kremem z filtrem 50+.
Po powrocie do hotelu wzięliśmy prysznic, obsmarowaliśmy się emulsjami nawilżającymi, odpoczęliśmy i poszliśmy na obiad do knajpki "Drunken Monkey". Zjedliśmy smaczne zupy, m.in. krewetkową i porcję ryżu z sosem na spółkę.
Następnie udaliśmy się na pocztę, bo Patrycja chciała wysłać widokówki do Polski. Urząd okazał się małą "kanciapą", niezbyt czystą, w której siedziała miła pani, zapewniająca, że kartki za tydzień będą u celu.
Plażą poszliśmy jeszcze dalej, do baru "Thambili Cafe" o specyficznym, "marley'owskim" klimacie, gdzie napiliśmy się świeżo wyciskanych soków owocowych. Ja zamówiłam ananasowy z miętą - był wyśmienity.
W drodze powrotnej Patrycja i Szymon przeprowadzili rekonesans "finansowy" w różnych mijanych sklepikach. W małym, wyraźnie rodzinnym przybytku kupiliśmy dwa kawałki domowego ciasta - cynamonowego i ananasowego. W markecie kupiliśmy kawę, herbatę, wodę, pepsi, lody i wróciliśmy do hotelu. Zjedliśmy ciasto, które okazało się przepyszne. Do dziś żałuję i właściwie nie wiem dlaczego nie poszliśmy do tego sklepiku powtórnie, a mieli tam jeszcze inne, smakowicie wyglądające ciasta.
Dzień okazał się odrobinę nieszczęśliwy dla mojego samopoczucia. Najpierw rano poczułam lekką "rewolucję", więc szybko łyknęłam tabletki, a wieczorem popiłam solidny łyk whisky. Po długim spacerze, na który ubrałam sandały, zrobił mi się pęcherz pod stopą, więc kuśtykałam jak ostatnia niedołęga...
Przed godziną 20-tą wyszliśmy "na miasto". Poszliśmy do restauracji przy hotelu Mamas, o którym czytałam opinie, że jest bardzo brudny. Mateusz potwierdził je po wizycie w toalecie. Niemniej w sali restauracyjnej nie było źle, gościom przygrywał zespół muzyczny. Wypiliśmy po drinku. Patrycji i mnie bardzo smakowały te, które wybrałyśmy, natomiast Szymon był zawiedziony piña coladą, którą koniecznie chciał spróbować. Po jakimś czasie zmieniliśmy lokal na "Chill Space Cafe", czyli ten, który Chłopacy odwiedzili pierwszej nocy, po przyjeździe. Usiedliśmy przy stoliku na plaży. Patrycja i ja piłyśmy drinki, Chłopacy piwo. Tam również grał zespół muzyczny, Patrycji nawet udało się wyciągnąć Mateusza do tańca. Przerywnikami były fajerwerki. Bawiliśmy się do północy.