02.02.2017 (czwartek)
Z Balapitiya pojechaliśmy tuk-tukiem do Ambalangoda.
Nie poszliśmy do muzeów, nie kupiliśmy masek (te później Szymon kupił w Hikkaduwa od pana malującego je ręcznie), za to pospacerowaliśmy po mieście i w końcu weszliśmy do jakiegoś baru, do którego wejście - na pierwsze piętro budynku - było skrzętnie "ukryte" pomiędzy sklepikami. Bar był bardzo czysty, z wystrojem wręcz "europejskim". Z rozmowy z panem właścicielem (chyba) dowiedzieliśmy się, że został właśnie otwarty i funkcjonuje pierwszy dzień. Stąd też - w ramach reklamy zapewne - zaoferował nam bezpłatnie ciasto ryżowe, pierożki z nadzieniem i ciastka. Wszystko było bardzo smaczne, a rachunek za soki zdecydowanie niższy, niż w Hikkaduwa, dlatego bez zastanowienia zostawiłam spory napiwek.
Zarówno Balapitiya, jak i Ambalangoda przypominały klimatem Indie, w odróżnieniu od Hikkaduwa, które jest typowo turystycznym kurortem. Niestety, Balapitiya była równie brudna i zaśmiecona, jak miejscowości indyjskie.
Z centrum Ambalangoda tuk-tukiem pojechaliśmy do kopalni kamieni szlachetnych. O dziwo - nie płaciliśmy za wstęp. Pan oprowadził nas po terenie, przywodzącym na myśl ogród botaniczny. To jedna z rzeczy, które urzekały mnie na Sri Lance - wszędzie mnóstwo bujnej, tropikalnej roślinności. To właśnie tam widzieliśmy naturalnie rosnący ananas.
Pan opowiedział o sposobie wydobywania kamieni. Prace wykonywane są ręcznie w bardzo prymitywnych warunkach. Kopalnia to głęboka studnia, z której rozchodzą się poziome korytarze. Ściany wyściełane są paprociami, wchłaniającymi nadmiar wilgoci i wzmacniane drewnianymi stemplami. Warunki pracy są bardzo trudne i niebezpieczne. Robotnicy pod ziemią porozumiewają się z osobami pracującymi na górze za pomocą gumowej tuby. Źródłem światła jest świeca, która daje też znać o zagrożeniu. W momencie kiedy zaczyna brakować tlenu - gaśnie, co nakazuje szybką ewakuację.
Na naszych oczach pracownik wyciągnął z szybu wiadro piachu, z którego wypłukał kilka kamyków księżycowych. My zaś podejrzewaliśmy, że są one podkładane ku uciesze turystów, bo nie chciało nam się wierzyć, że tak na zawołanie właśnie kilka tych kamieni znalazł. Widzieliśmy też innego pracownika, szlifującego kamienie, a ostatnim punktem wycieczki był oczywiście sklep z precjozami - kamieniami naturalnymi, szlifowanymi i biżuterią. Najpopularniejszym kamieniem występującym na Sri Lance jest kamień księżycowy o niebieskim połysku i "księżycowej" poświacie, ale najcenniejszym jest szafir cejloński. Niczego nie kupiliśmy, choć ceny - w stosunku do tych w Polsce - były dość zachęcające, a ja oczami wyobraźni widziałam moją Przyjaciółkę, która uwielbia "świecidełka" i zapewne w tym miejscu dostałaby amoku...
Przy okazji - Sri Lanka słynie z pokładów kamieni szlachetnych. Co drugi sklep w Hikkaduwa oferuje ten właśnie asortyment. Zastanawialiśmy się, czy te sklepy zarabiają na siebie i swoich właścicieli. Chyba tak, skoro istnieją, choć tłoku w żadnym nie widziałam...
Tym samym tuk-tukiem (czekał na nas) pojechaliśmy do Hikkaduwa. Kierowca zdecydował się na przejazd bocznymi drogami, ponieważ jechaliśmy we czwórkę trzyosobowym pojazdem i obawiał się, że złapie nas policja, która chyba jest bardziej restrykcyjna od indyjskiej. Widzieliśmy po drodze domy, ukryte w puszczy, a także iguanę i węża, poruszających się swobodnie wzdłuż pobocza.
Pan zatrzymał się dość daleko od centrum miasta i odmówił dalszej jazdy, właśnie ze względu na policję, zostaliśmy więc zmuszeni do długiego spaceru. Przy okazji "zwiedziliśmy" nie oglądaną do tej pory część Hikkaduwa.
Po drodze zatrzymaliśmy się w salonie kosmetycznym, gdzie wszyscy zauroczyliśmy się ślicznym pieskiem Leo, biegającym po salonie, a Patrycja zafundowała sobie mehendi. Nasz podziw wzbudziła sprawność pani w malowaniu dość skomplikowanego wzoru, który Patrycja wybrała. Mimo, że kąpiele w słonym oceanie powodowały wykruszanie się henny, malunek długo utrzymał się na skórze, na koniec Patrycja zmyła go całkowicie.
Do hotelu dotarliśmy około godziny 16-tej. Zastaliśmy czyściutki, wysprzątany pokój, świeże ręczniki i pachnącą pościel, udekorowaną kwiatkami. Przebraliśmy się w stroje kąpielowe i poszliśmy wykąpać się w oceanie, a później popływaliśmy w hotelowym basenie.
Przed 18-tą wzięliśmy prysznic i poszliśmy na kolację. Tym razem trafiliśmy - zgodnie z sugestią Mateusza - do restauracji Cool Spot i zaszaleliśmy. Zamówiliśmy półmisek owoców morza, na którym znalazły się kalmary, krewetki jumbo i tygrysie, krab i ryba. Porcja była duża, najedliśmy się we trójkę wystarczająco i wszystko bardzo nam smakowało, najbardziej krewetki. Zdecydowaliśmy, że przynajmniej raz jeszcze musimy je zjeść, a oprócz tego miałyśmy z Patrycją ochotę na homara, ale przeraził nas trochę koszt potrawy. Ponadto Szymon - zdeklarowany weganin - obrzydzał nam pomysł wskazując na homary, pływające w akwariach i pytając: "Naprawdę chcesz go zjeść?" Ostatecznie homara nie zjadłyśmy...
Po 20-tej wróciliśmy do hotelu. Wieczór spędziliśmy na tarasie przy basenie z kawą i drinkami. Trochę denerwował nas brak internetu. Spać poszliśmy około 23-ciej.