29.01.2017 (niedziela)
Na lotnisku w Colombo najpierw przeszliśmy odprawę celną, a później dość długo czekaliśmy na bagaże. Bardzo się denerwowałam, obawiając się, że zamówiony kierowca odjedzie, nie doczekawszy się nas. Dopiero, kiedy wyszliśmy z terminala okazało się, że czeka tam tłum kierowców z różnych hoteli.
To, co nas najbardziej zaskoczyło na lotnisku - to sklepy ze sprzętem gospodarstwa domowego, na które natknęliśmy się praktycznie od razu po odprawie celnej. Tak, jakby podróżujący nie mieli innych potrzeb, jak żelazka i tostery, żeby nie wspomnieć o lodówkach i pralkach...
Wymieniliśmy w kantorze 100$, żeby mieć gotówkę na pierwsze potrzeby i znaleźliśmy naszego kierowcę. Po wyjściu z lotniska okazało się, że pada. Pan kazał nam poczekać pod zadaszeniem, a sam poszedł do auta, którym po kilku minutach podjechał.
Zapakowaliśmy się i ruszyliśmy w drogę, zatrzymując się przy jakimś nocnym sklepie, żeby kupić coś do picia. Było bardzo gorąco... Jechaliśmy trasą szybkiego ruchu, więc do Hikkaduwa dojechaliśmy kilka minut po 3-ciej w nocy czasu lokalnego (+4,5 godz. w stosunku do czasu polskiego).
W recepcji hotelu Nippon Villa na kanapie spał Pan (Pomarańczowy, jak Go później nazwaliśmy), który na szczęście mówił po angielsku. Otworzył nam apartament i wrócił na swoją kanapę.
Apartament... Szczerze mówiąc - pierwsze wrażenie nie było najlepsze.
Składał się z kuchenki i dwóch pokoików, przy każdym była łazienka. Jeden pokój zajęli Patrycja z Mateuszem, drugi - Szymon i ja. Chwilę po wejściu Patrycja narobiła rabanu, bo w Ich pokoju biegał karaluch. Po chwili następnego znaleźliśmy z naszej łazience. Przez cały pobyt co jakiś czas pojawiały się w pomieszczeniach. Były wielkie i wyglądały dość groźnie, ale po jakimś czasie przyzwyczailiśmy się i po prostu tępiliśmy je bez słowa. Była tylko jedna szafa ubraniowa w pokoju Patrycji i Mateusza, ale i tak ani ta, ani inne szafki nie nadawały się na przechowywanie odzieży, bo pachniały stęchlizną. Nie było obiecanego sejfu, wyposażenie kuchni szczątkowe, ciśnienie wody pod prysznicem było słabe, a oferowane bezpłatne kosmetyki zawierały jedno maleńkie mydełko w każdej łazience. W następnych dniach okazało się też, że bardzo trzeba pilnować się ze wszelkiego rodzaju okruszkami, bo momentalnie pojawiały się mrówki, a nasza łazienka ciągle jest zalana cieknącą z okna wodą.
Cóż... Spisywałam wszystkie mankamenty, ale na koniec, kiedy doszło do płatności - i tak niewiele zdziałaliśmy. Poza tym po kilku dniach doszliśmy do wniosku, że nie jest aż tak źle, że mogłoby być gorzej, więc nie ma co narzekać.
Jeszcze w nocy poszliśmy na kilka minut na taras przy basenie, żeby przywitać się z Oceanem Indyjskim. Usłyszeliśmy muzykę, dobiegającą gdzieś z plaży, więc Chłopacy wybrali się na zwiady. Patrycja i ja w międzyczasie wzięłyśmy prysznice. Oni wrócili po kilkunastu minutach i wszyscy poszliśmy spać, bo zbliżała się godzina 4-ta, a trzeba było wstać na 8-mą na śniadanie.