Małgorzata Kowalewska
  alhenag63@gmail.com
banner
  • 24.07-10.08.2016

Rumunia

Rumunia

(rum. România)

  • Stolica: Bukareszt
  • Język urzędowy: rumuński
  • Hymn: Deșteaptă-te, Române (Przebudź się, Rumunie, od 1989r.)

25.07.2016 (poniedziałek)

Około 12.30 dojechaliśmy do pierwszego miejsca pobytu - Săpânțy.

Pensjonat Anca okazał się bardzo przyjemnym miejscem - czysto, cicho, osobne wejście do pokoju, auto "na oku", pod oknem.

Zjedliśmy posiłek z naszych zapasów i Chłopacy "padli", szczególnie Mateusz. Ja wzięłam prysznic i jeszcze próbowałyśmy z Patrycją wpisać do nawigacji trasę na następny dzień, ale szybko zrezygnowałyśmy i również zasnęłyśmy.

Wstałam około 16.30, obudziłam pozostałych i poszliśmy zwiedzać miejscowość ze szczególnym uwzględnieniem Wesołego Cmentarza, z powodu którego w ogóle zatrzymaliśmy się w Sâpâncie.

Kościółek usytuowany na Wesołym Cmentarzu był akurat restaurowany, więc nie mogliśmy wejść do środka, niemniej i on, jak i cały cmentarz, bardzo nam się spodobał.

Przed cmentarzem kupiliśmy w lokalnym barze plâcintâ - bardzo smaczne racuchy z serem. Poszliśmy na spacer bocznymi dróżkami. "Przyczepił się" do nas piesek, którego Mateusz nazwał Ceaușescu.

Wracając na kwaterę kupiliśmy piwo. Usadowiliśmy się na leżakach i najzwyczajniej leniuchowaliśmy. Młodzież skorzystała z kąpieli w ogrodowym baseniku.

Pod wieczór zjedliśmy kolację. Niestety, nigdzie nie mogłam znaleźć czajnika, żeby zagotować wodę, więc piliśmy wodę. Bardzo brakowało mi kawy...

Po kolacji poszliśmy jeszcze raz pospacerować. Dotarliśmy do pięknego monastyru, ale ściemniało się już, więc postanowiliśmy podjechać tam następnego dnia przed wyjazdem.

Wcześnie poszliśmy spać, ponieważ wszyscy, Mateusz oczywiście najbardziej, odczuwaliśmy skutki męczącej, długiej podróży.

26.07.2016 (wtorek)

Obudziłam się około 8-mej, zbudziłam wszystkich. Zafundowaliśmy sobie orzeźwiające prysznice i zaczęliśmy się pakować. Okazało się, że Patrycja pod sandałem przyniosła z lasu "kolonię" mrówek. Biegałyśmy z chusteczkami, żeby je zebrać. Najgorsze było to, że wdarły się do torby z żywnością. Wyniosłam torbę na zewnątrz, by wszystko z niej wyjąć i oczyścić. Kiedy torba była już pusta, chciałam przejść kilka kroków na trawnik, by tam ją wytrzepać. Cofnęłam się krok do tyłu... nie zauważyłam nierówności na chodniku i runęłam jak długa. Szymon usłyszał mój jęk, wybiegł i pomógł mi wstać. Zdarłam skórę na kolanach i łydkach, ale przede wszystkim lekko skręciłam lewą kostkę. Mateusz chciał szukać lekarza, ale stwierdziłam, że chyba nie będzie tak źle i dam radę chodzić.

Podjechaliśmy do baru na śniadanie i nareszcie napiłam się kawy. Później jeszcze podjechaliśmy do monastyru Sâpânța Peri.

Ruszyliśmy w drogę do kolejnego przystanku. Upał już od rana dawał się we znaki. Jechaliśmy górskimi drogami przez Transylwanię, widoki były przepiękne.

Po drodze zatrzymywaliśmy się, żeby coś zjeść. Podczas postoju na stacji paliwowej w okolicach Kluż-Napoka zabandażowałam nogę, bo nareszcie udało mi się zdobyć ciepłą wodę do rozpuszczenia rywanolu. Kiedy próbowaliśmy po polsku, po angielsku i na migi wytłumaczyć pani na stacji, czego potrzebuję, odezwał się pewien pan, stojący w kolejce, dobrze mówiący po polsku - kierowca, który zjeździł Polskę. Po rywanolu pozostały mi zabarwione na żółto palce i piękny manicure szlag trafił...

Mateusz "zakochał się" w rumuńskich pieskach. Przed odjazdem w dalszą drogę poświęcił własną część prowiantu, żeby dokarmić jednego, który wałęsał się w okolicach stacji.

Dojechaliśmy do Sybina. Nadal mieliśmy problem "nawigacyjny", nie mogliśmy odnaleźć żądanego numeru posesji na ulicy podanej w adresie pensjonatu. Mateusz zatrzymał się, by zapytać kogoś o drogę i okazało się, że... jesteśmy nie w tej miejscowości! Mieliśmy dojechać do Sibiel, a nie Sybina. Nasze miny - bezcenne... Zagadnięta pani wyjęła smartfon i na mapie wskazała właściwe miejsce. Musieliśmy zawrócić i przejechać około 20 km.

Kiedy rezerwowałam miejsca noclegowe, zakładałam, że przenocujemy tylko w Sybinie przed dalszą podróżą. Sibiel znajduje się na tyle blisko Sybina, że - jak się później okazało - istniejące tam miejsca noclegowe wyświetlają się, kiedy poszukiwania dotyczą Sybina. Znalazłam pensjonat ze świetnymi opiniami i niestety - nie zweryfikowałam adresu. Na szczęście Sibiel okazało się warte tych trudności...

Pensjonat Mioritica, położony nad pięknym potokiem, był wręcz bajeczny, a właściciel - nauczyciel historii - bardzo sympatyczny i zabawny. Z racji zainteresowań stworzył na terenie pensjonatu małe muzeum historii komunizmu. Znaleźliśmy tam polskie akcenty! Wybudował też kapliczkę w podziękowaniu za szczęśliwą operację swojej żony.

Pogoda się zmieniła, trochę popadało, choć nadal było ciepło. Poszliśmy do miejscowego sklepu po chleb, który okazał się olbrzymim bochnem. Zjedliśmy na powietrzu kolację, a później "pozwiedzaliśmy" obiekt.

Wynajmowany domek był piętrowy. Ja spałam na dole, Młodzież u góry. Poszliśmy spać około 23-ciej.

27.07.2016 (środa)

Wstałam o 7.30, wykąpałam się, zaparzyłam kawę i czekałam, aż pozostali wstaną. Opuchlizna na kostce trochę zmniejszyła się, choć nadal bolało i miałam tam wielką "bulwę", musiałam bardzo uważać przy stawianiu kroków. Otarcia na kolanach i łydkach zaschły.

Było ciepło, choć pochmurno. Zjedliśmy śniadanie, po którym Patrycja i ja pobiegałyśmy jeszcze z aparatami, czym wzbudziłyśmy u Chłopaków rozbawienie, o ile nie politowanie. Obydwaj wyznają zasadę, że najważniejsze pozostaje "w głowie", co skądinąd nie przeszkadza Im później w oglądaniu zrobionych przez nas fotografii...

Pożegnaliśmy się z gospodarzem i wyruszyliśmy w trasę, po raz pierwszy wyznaczoną bez problemu. Ten dzień spędziliśmy na Trasie Transfogaraskiej.

Przejazd jedną z najpiękniejszych tras europejskich pozostawił w nas niezapomniane wrażenia, choć już wcześniej doszliśmy do wniosku, że w Rumunii w ogóle drogi są strome i kręte, nie trzeba wcale udawać się na Trasę Transfogaraską, by przejechać się serpentynami i poczuć adrenalinę. Auto dostało mocno "w kość", Mateusz nawet zaczął obawiać się o sprzęgło.

Nigdzie nam się nie spieszyło, często się zatrzymywaliśmy, m.in. przed najdłuższym tunelem oraz na tamie przy jeziorze Vidaru. Widoki zapierały dech w piersiach. Zjedliśmy polenta cheese - serową kulkę, ale nie był to jakiś specjalny przysmak. Kukurydza z grilla również nie bardzo nam smakowała. Na jednym z przystanków widzieliśmy niedźwiedzią "rodzinkę", którą Szymon dokarmił waflami ryżowymi, a Mateusz każdego napotkanego pieska pytał, czy zna Ceaușescu z Sâpânțy...

Wreszcie dotarliśmy do zamku Poenari. Wejście na wzgórze było dla mnie nie lada wyzwaniem, raz - z powodu ciągle bolącej nogi, dwa - ponieważ moja kondycja w ogóle pozostawia sporo do życzenia... Patrycja i Szymon fikali po schodkach jak młode koźlice, a Mateusz powoli człapał ze mną. Kiedy w końcu weszliśmy na samą górę, poczułam satysfakcję, że mi się udało, choć Młodzież odrobinę ze mnie kpiła. Zamek nie okazał się specjalnie imponujący, ale widok z góry był niesamowity. Rzuciłyśmy z Patrycją pieniążki na starym dziedzińcu. Zejście na dół było zdecydowanie łatwiejsze...

Stamtąd pojechaliśmy prosto do Bran. Już w czasie jazdy stwierdziliśmy, że będzie za późno na zwiedzanie zamku i żałowałam, że zaplanowałam nocleg w tej miejscowości, bo niepotrzebnie "nadrobiliśmy" sporo kilometrów. Trudno, wszystkiego nie da się przewidzieć...