Chorwacja
03.08.2016 (środa)
Wstałam o 2.45. Obudziłam wszystkich, przygotowałam śniadanie.
Wyjechaliśmy o 4.20. Jechaliśmy Magistralą Adriatycką, czyli słynną Jardanką. Droga była piękna, oferowała cudne widoki, niestety niewiele widzieliśmy, bo było jeszcze ciemno, dopiero w okolicach Neum rozjaśniło się. Granicę przejechaliśmy bez kontroli, celnik tylko machnął ręką, by jechać dalej... Opłaciło się wstać przed świtem. Do Drvenik dojechaliśmy kilkanaście minut po 6-tej. Ustawiliśmy się w kolejce do promu i poszliśmy do kawiarenki na poranną kawę.
Do Suculje na wyspie Hvar dopłynęliśmy kilka minut po 8-mej. Zatrzymaliśmy się na chwilę, by kupić chipsy i ciastka oraz chorwacki majonez.
Ruszyliśmy na drugi kraniec wyspy. Zgodnie z oczekiwaniami przejazd obfitował w piękne widoki. Zatrzymywaliśmy się kilkukrotnie, m.in. w miejscowości Bogomolje, gdzie u przesympatycznej, starszej pani kupiliśmy nalewki. Pani nas namawiała na kupno różnych, chętnie częstowała. Już wcześniej doszliśmy do wniosku, że na Bałkanach, nim kupi się alkohol, można się urżnąć...
Patrycja kupiła też saszetki z lawendą, ja dostałam jako bonus do nalewek. Ta lawenda później "zapachniła" całe auto mimo, że zapakowałyśmy z Patrycją wszystkie saszetki do kilku worków foliowych.
Nieco dalej urządziliśmy sobie krótki piknik, złożony z bułek z twarożkiem i pomidorów. Stwierdziliśmy, że majonezu Chorwaci nie potrafią zrobić...
Po przejechaniu całej wyspy dotarliśmy do miejscowości Stari Grad.
Najpierw pojechaliśmy na przystań promową, by zarezerwować miejsce na określoną godzinę. Okazało się jednak, że można wprawdzie kupić bilety, ale rezerwacji miejsc nie ma, trzeba podjechać odpowiednio wcześniej, ustawić się w kolejce i swoje odczekać... Zastanawiałam się, czy w tej firmie wiedzą, że jest XXI wiek i era komputerów...
Chcieliśmy się ochłodzić, bo upał był niemiłosierny, więc poszliśmy na mrożoną kawę. W końcu trzeba było wymienić euro na chorwackie kuny, bo nie wszędzie można było płacić walutą europejską bądź z użyciem karty płatniczej.
Pospacerowaliśmy, popstrykałyśmy fotki i napiliśmy się lemoniady. Pojechaliśmy na plażę, ale zrezygnowaliśmy z kąpieli. Po poprzednim dniu każdy trochę bał się słońca i słonej wody, ponadto plaża wydała nam się jakaś brzydsza niż w Zatonie, a woda nie taka czysta.
Postanowiliśmy w zamian zafundować sobie dobry obiad. Niestety, w moim przypadku był to "niewypał". Prosiłam o rybę, dostałam kalmary z grilla, w dodatku twarde i niezbyt gorące. Dodatkowa sałatka warzywna to była po prostu porwana sałata, w niej parę kawałeczków pomidora i kilka plasterków ogórka, bez żadnego sosu. Patrycja i Mateusz zamówili dania "bezpieczne" - sałatkę cesarską i pierś z kurczaka w sosie serowym, a najlepiej najadł się Szymon wegetariańską pizzą. Mateusz wprawdzie zamienił się ze mną w połowie jedzenia, ale i tak miałam straszny "nerw", tym bardziej, że obiad nie był tani.
Po posiłku pochodziliśmy jeszcze po uliczkach. Stari Grad to urocze, senne miasteczko, choć sporo w nim turystów. Z odrobiną zazdrości spoglądaliśmy na zacumowane jachty. Ech, mieć taki...
Na przystań promową przybyliśmy około 1,5 godziny przed wypłynięciem. Szymon zasnął w aucie, ale za to później, na promie, dotrzymywał mi towarzystwa, bo z kolei rejs przespali Patrycja i Mateusz.